Wspomnienia Ignacego Kawieckiego (ojca ks. Franciszka)
w opracowaniu p. Barbary z Fabiszewskich Kłos
(wnuczki Kazimierza i prawnuczki Ignacego)

Zachował się tylko „kajet 2” i to kilka stron – od 93 do 133. Pamiętnik jest trudny do odczytania, bo pisany bardzo drobno i różnymi atramentami.
Obejmuje lata 50 i 60-te XIX-tego wieku.
Poniżej treść pamiętnika, który udało mi się odczytać. Cofnijmy się więc o 160 lat.


„ Jakkolwiek wiedziałem, że z małżeństwa mego z nią nic nie będzie, wobec postanowienia jej ojca. Pragnąłem usteczki jej widzieć i przekonać się czy jej takie uczucie dla mnie zmieniły się wskutek zmiany mojego położenia materialnego. Że się to nie udało – nie wiem czy gorzej czy lepiej dla mnie było , a nie udało się dzięki gadulstwu Skaczyńskiego, z którego szeroko był znany, jako też i otwartego i dobrego serca. Panna Pelagia bawiła u stryjostwa dwie mile od Skaczyńskich, a że pani stryjenka lubiła się bawić, i było to w karnawale, na wieczorkach nie tanecznych w tysiącach…..bywali. Otóż, życzliwi tak dla mnie Skaczyńscy urządzili taki wieczór tańczący u siebie i całe sąsiedztwo sprosili, lecz on nie wytrzymał i jednemu i drugiemu sąsiadowi w zaufaniu szepnął, że ja u nich bawię. Naturalnie nie mogło to dojść do Rosnowskich, to też na zabawę tylko przyjechał tłumaczyć się, ze wskutek choroby bratanki, żona musiała pojechać z nią do Warszawy. Tak – intryga się nie udała, przez co stryj nieco zimno mnie przywitał i traktował Wiedząc, że na tej drodze w tej sprawie nic nie zrobię, podziękowałem Skaczyńskiemu za ich dobre chęci i na trzeci dzień wyjechałem. Różnie potem myślałem, co dalej robić, różnie mi ludzie radzili, poszedłem w tym czasie za radą ojca i wuja aby całą sprawę uważać dla mnie za przegraną i z głębi serca ją sobie wybić. Nie tak to wszystko było łatwo z faktem ,że „ gunna fortuna perit, nullis amiant erit” pogodzić się, toteż jeszcze jeden krok zrobiłem i napisałem do obu braci listy bardzo serdeczne, podobne jakie dawniej pisywałem, jako do pośredników między mną i siostrą – odpowiedzi żadnej nie otrzymałem i odtąd wszelkie zerwaliśmy stosunki. W lat kilka słyszałem, ze chłopcy się pożenili, panna Pelagia zaś wyszła za mąż za zamożnego obywatela spod Sochaczewa. Tak się skończyła moja matrymonialna sprawa.
Gdym wrócił od Skaczyńskich, był jeszcze karnawał, aby więc zatrzeć niemiłe zajścia, rzuciłem się w wir zabaw, a że wszędzie mile mnie widziano i zapraszano, nie było więc w Kaliskim i Sieradzkim zabawy, na której bym nie był. Nie mówię , że było to dobrze, lecz tłumaczę się przed Wami moim ówczesnym stanem duszy i tym, że miałem wówczas 23 lata. Tu i ówdzie swatano mi różne – ładne i brzydkie – młode i stare –głupie i lepiej wychowane – mniej lub więcej poważne. Zdane mnie wszakże nie zachęciła, a żenić się dla posagu, dla stworzenia sobie bytu, było dla mnie nader wstrętnym uczuciem.
Tak skończył się karnawał, nadchodziła wiosna, trzeba więc było wziąć do czegoś utylitarnego, to jest wyszukanie jakiejś miłej dziewczyny, stosownie do posiadanego kapitału, aby zapewnić sobie i rodzicom dom i oparcie. Tu muszę objaśnić, że znalazwszy przytułek u wuja, spostrzegliśmy prędko, że wuj w bardzo ciężkich znajduje się tarapatach pieniężnych, wypadało więc koniecznie z nich ratować. Z posiadanej więc gotówki udzieliliśmy wujowi, niby to pożyczkę, około 5000 złotych, oprócz tego zaś musieliśmy także zaspokoić niektóre nasze zobowiązania, wynoszące prawie drugie tyle, których Grabscy przy umowie nie przyjęli. Przeprowadzka z Zagorzyna i podróże moje pochłonęły również parę tysięcy złotych. Tak, że kapitał nasz na wiosnę 1859 roku nie przekraczał o wiele sumy 20.000 złotych. W owe czasy wprawdzie zdarzało się, że z takim funduszem ludzie małe folwarki wydzierżawiali i biedę na nich jako tako klepali, mieliśmy więc nadzieję , że i nam się uda, zwłaszcza, że mieliśmy trochę na początek inwentarza. Zaczęliśmy tedy poszukiwać tej nowej dla nas siedziby.
Wyprawy urządzaliśmy w różne, bliższe i dalsze strony, to czasem we trzech z ojcem i wujem, to znów z ojcem, to znów z wujem samym. Zapuszczaliśmy się w jedną stronę aż pod Wieluń i Częstochowę, to znów w drugą pod Łódź-Pabianice, to w trzecia pod Uniejów, Turek, Łęczycę – tak, że nieraz po kilka tygodni z bryczki nie zsiadaliśmy. Wszędzie też po drodze mieliśmy znajomych lub krewnych, do których się wstępowało, a że wszędzie gościnnie przyjmowano i zatrzymywano, zdarzało się, że wyjeżdżaliśmy na trzy do czterech dni, wracaliśmy dopiero po dziesięciu. Po miasteczkach zaś dowiadywaliśmy się od żydów o dzierżawach do wzięcia. Aleśmy zwiedzili majątków, ilu poznali właścicieli, ile dokładnie obejrzeli folwarków, niby to naszym wymaganiom odpowiadających, trudno mi dziś spamiętać, rezultatu pomyślnego dojeździć nie mogliśmy.
Tu znaleźliśmy folwark kompletnie zniszczony, tam prawie bez budynków, gdzie indziej żądana dzierżawa niemożliwie wysoka, a jeszcze w innych razach żądanie kaucji lub dzierżawy za kilka lat z góry, bo po większej części każdy właściciel chciał wypuszczać w dzierżawę folwark przyciśnięty potrzebą kilkudziesięciu tysięcy złotych. Tak bezowocnie tłukliśmy się kilka miesięcy aż do końca czerwca i wydali znów sporo grosza na podróże. Znękani takim niepowodzeniem i uszczupleniem naszego majątku, a uszczupleniem przez to, że z sześciu krów przyprowadzonych do Dzierzowny padły cztery z powodu mokrego torfowego pastwiska, którego nie były zwyczajne – i trzeba było sprzedać cztery konie bo na maleńkim gospodarstwie wuja nie było czem ich tak długo żywić.”

Na marginesie jednej ze stron (96) znalazły się takie informacje – poniżej cytuję – które dały pogląd na ówczesne ceny. „ Przy kombinacji cyfr pieniężnych, wspomnieć tych przytaczanych, bierzcie na uwagę, ze 1000 złotych w r.1850-1860 znaczyło prawie tyle co dziś 1000 rubli. Albowiem korzec żyta kosztował 2 do 3 rubli, siano 1 do 1i1/2, koń fornalski 30-40 rubli, krowa dojna 20-30 rubli itp.”

Wracając do dalszego ciągu opisu szukania folwarku czytamy:


„Wówczas w lipcu lub sierpniu – nie wiem co natchnęło rodziców, czy …. Nabożeństwo, czy też widoki na pannę Kornelię (może jedno i drugie), że uradziliśmy pielgrzymkę na Jasną Górę do Częstochowy ze wstępem do Chodkowskich w Tatrakach, bo tak mniej więcej droga wypadała i namówienie starego, aby córkom razem z nami pomodlić się pozwolił. Wszystko stało się według projektu – pewnego pogodnego dnia, wcześnie rano – rodzice, ja, Helenka i Kocia wyruszyliśmy piechotą, a za nami szedł powóz w cztery konie z potrzebnymi ubiorami i zapasami żywności. Z powozu korzystała też, co niejaki czas, matka aby się zbytnio nie zmęczyć, a nogi jej też nie bardzo służyły. Do Tatraków było 6 mil drogi.
Pierwszego dnia więc uszliśmy połowę i przenocowali w jakimś obskurnym zajeździe w Zduńskiej Woli. Na drugi dzień znów wstaliśmy o wschodzie słońca, południowe godziny odpoczywali w lesie, a nad wieczorem stanęliśmy w Tatrakach. I ojciec i córki ucieszyli się nami bardzo i stary żadnej przeszkody nie stawił przeciwko dania nam do towarzystwa córek. Na przygotowaniach ich do podróży zszedł następny dzień, a trzeciego w zwiększonym towarzystwie i dodaniem bryczki w parę koni z wiktuałami wyruszyliśmy w drogę, mając jeszcze 8 mil przed sobą.
Odległość tę podzieliliśmy na trzy dni, nocując raz w małej mieścinie Szczercowie, w drugi w jakiejś gościnnej wsi na sianie. Pogoda nam dopisywała, po drugim zaś noclegu wyruszyliśmy przed świtem, a mając już tylko 2 mile do przebycia, bardzo rano stanęliśmy w Świętym miejscu. Jasna Góra i jej historia była mi już z opisów dobrze znana. Widok jej wszakże własnymi oczami, gorące na mnie zrobił wrażenie, na tle wspomnień historycznych.
Prosto z drogi podążyliśmy do kościoła i wysłuchali Mszy Św. w Kaplicy Matki Boskiej, której obraz nie był jeszcze odsłonięty. Potem ja z ojcem zakrzątnęliśmy się o znalezienie pomieszczenia, na siedem osób, sześć koni i wehikuły. Nie było w tej porze zbyt trudno, bo w gorące miesiące i podczas robót w polu, mniej było pielgrzymów. Za bardzo więc umiarkowane wynagrodzenie dostaliśmy w prywatnym domu dwa duże pokoje dostatecznie umeblowane i pomieszczenie na konie. Po rannym posiłku, odpoczynku i przebraniu się, czas do obiadu poświęciliśmy na zwiedzanie miasta, w którym co prawda przed pięćdziesięciu laty nie było wiele do zwiedzania.
Po obiedzie poszliśmy do klasztoru, zwiedzali go, obejrzeli skarbiec, zakupiliśmy na drugi dzień mszę św. I zamówili spowiednika. Przejęci wszyscy celem dla jakiego tu przybyliśmy, wieczorny czas spędziliśmy na skromnej pogawędce i w skupieniu ducha wcześniej spać się pokładli.
Nazajutrz rano – wspólnie ze stangretami i lokajem, który jako stary przyjaciel nam towarzyszył, poszliśmy do kościoła. Nie czekając długo, przystąpiliśmy wszyscy do spowiedzi, a po spełnieniu tego akta, podążyliśmy do kaplicy gdzie z rozpoczęciem zamówionej przez nas mszy, odsłonięto obraz Matki Boskiej. Jakie wrażenie zrobił na mnie i na całe nasze towarzystwo – widok tego obrazu, ten tylko pojąć może – kto jak my stał przed nim z taką wiarą iż takim uczuciem, jakim myśmy byli przepełnieni. Po wysłuchaniu mszy i otrzymaniu Komunii Świętej, poszliśmy na poranny posiłek, a potem jeszcze odwiedzili kościół Św. Barbary i zaopatrzyli się w solne ( lub rolne)pamiątki częstochowskie dla żyjącej jeszcze babki, wuja, ciotki Domanowskiej i domowników.
Nareszcie przygotowania do powrotu, bo na drugo dzień wczesnym ranem postanowiliśmy wyjechać aby jednym dniem stanąć w Tatrakach. Co choć późnym wieczorem nam się udało. W powozie jechali rodzice, stara Chodkowska i Helenka, na bryczce ja i Kocia i Domanowska. Przez cały czas tej podróży, w jedną stronę pieszej, z powrotem na wozie, stosunek mój do Kornelki ani trochę się nie zmienił, byliśmy ze sobą bez żadnej ceremonii, jak krewni, żadna inna struna w naszym przynajmniej sercu nie dźwięczała. Po zabawieniu dzień w Tatrakach wróciliśmy, będąc w podróży blisko dni dziesięć.
Znów wuj usłyszał o jakiejś, gdzieś blisko Warty, dzierżawie – pojechaliśmy, lecz znów na próżno, bo szlachcic potrzebował na spłacenie sumy hipotecznej 30 000, a myśmy nie mieli już całych 20 000. W czasie tym znów trzeba było pomóc wujowi, także zaspokoić trzy osoby służby naszej, przyłączyć się do utrzymania domu i załatwić różne inne potrzeby. Nadeszła jesień i wkrótce zima, kiedy znów o dzierżawie nie było co myśleć, a tak rok 1860 rozpoczął się dla mnie zagadkowo, bo ujrzeliśmy się w beznadziejnym położeniu, a rok ten zaznaczył się dla mnie zupełnym przełomem w moim życiu czyli wykolejeniem z drogi, do której się przygotowywałem.”

Potem jest opis historii drugiego małżeństwa wuja – aż do śmierci wujenki – treść na końcu tego pamiętnika.
Dalsze wspomnienia dotyczą choroby ojca (czyli pra-pradziadka) i różnych metod leczenia i już wtedy lekarz, lekarzowi nie był równy.


„Wracam do początku 1860 roku. Rozpocząłem go znów w wirze zabaw karnawałowych, bez upamiętania i bez celu dla mnie. Chciał zaś wuj wprowadzić uśmiech, więc ze mną i matką moją jeździł po wieczorach i balach w Sieradzu.
Przy końcu karnawału był bal u państwa Szeliskich pod Widawą, wujostwa Bielskich, którzy niedaleko mieszkali i przez nich byłem gorąco na tę zabawę proszony. Pojechałem do nich wcześniej, z balu znów do nich zajechałem – tak, że przeszło tydzień tam posiedziałem, a powracając po drodze wstąpiłem do Wągłczewa na imieniny pani Mniewskiej gdzie spodziewałem się zastać rodziców i wuja. Tymczasem zastałem tylko wuja i to ze smutną wiadomością, że ojciec od kilku dni słaby, leży w łóżku. Zjadłszy więc tylko obiad i wypiwszy pod przymusem parę kielichów, bo Mniewski nie wypuściłby gościa, żeby go nie nalał przynajmniej pół-garncem wina, pospieszyłem w nocy do domu.
Zastałem ojca wprawdzie nie obłożnie chorego, lecz mocno cierpiącego na bóle artretyczne w nogach i rękach. Przyzwany domowy wuja lekarz B… z Warty zdecydował, że jest silnie rozwinięty artretyzm i stosowną zaordynował kurację. Mianowicie, kazał pokój, w którym ojciec leżał, tak zaopatrzyć, żeby najmniejszy wiaterek do niego nie dochodził, miejsca na nogach i rękach opuchnięte kazał owijać ciepłą wełną, świeżo na owcy strzyżoną, i jakieś tam zapisał lekarstwo, co się nazywało …. Odwiedzał też ojca co drugi dzień, lecz wszystko nic nie pomagało i z każdym tygodniem choroba się tak wzmagała, że dotknęła nawet oczu.
Widząc, że jest źle, bo już choroba się przeciągała do sześciu tygodni, w początkach maja, pomimo odradzania wuja, który bardzo w swego lekarza wierzył, pojechałem do Kalisza po Rymarkiewicza, zdolnego bardzo i sumiennego praktyka, z którym od początku jego praktyki w bliskich żyłem stosunkach, bo bywał często w Zagorzenie, nie w charakterze lekarza, lecz gościa. Byłem przygotowany na to, że w taka wizytę w 5 mil, według tego jak gdzie indziej płacić sobie kazał najmniej 30 rbl dać mu będzie trzeba.
Tymczasem gdym wieczorem przyjechał do Kalisza i znalazłem go w teatrze, a oświadczyłem mu swą prośbę, zapytał tylko czy są rozstawne konie. Gdym odpowiedział, że tak, to ślicznie, powiedział, zajeżdżaj rano i o 10 jazda. Stawiłem się punktualnie, a i on właśnie wracał z ….w mieście i powiada – wiesz co - szkoda czasu na śniadanie – przygotowałem tu przekąski i przepitek – to się w drodze pożywimy – i przygotowany koszyk lokajowi do powozu zanieść kazał. No i bez zwłoki ruszyliśmy, a zaraz za miastem wierny pan Józef zrobił uwagę, ze na powietrzu apetyt się robi, to trzeba go zaspokoić. Znalazły się w koszyku świeże pieczywo, wędliny, sery, pasztet, cielęcina i przy butelce wybornego czerwonego wina, które szczególnie doktór protegował, a wódki wówczas ludzie szanujący się wcale nie pili.
Prędkośmy się z tem uwinęli, a gdyśmy zjechali z trasy i mieli do przebycia trzy mile (1 mila – 1609 m) po większej części piaszczystej drogi, eskulap, że to lubił wolnym czasem tłuc się w karcięta, wydobył dwie talie i zaproponował grę wówczas uprawianą „ecarle”. Na fartuchu powozowym wcale wygodnie taka ta zabawa przez jakieś 1i1/2 godziny i zaprzestali dopiero wjeżdżając do sławetnego miasta Warty, a rezultat był taki, że panu doktorowi wziąłem około sześciu rubli, co dla niego była mucha.
Na godzinę druga byliśmy już na miejscu, gdzie czekano nas z obiadem. Po zapoznaniu się z wujem i przywitaniu z matka moją natychmiast udał się do chorego, a gdy wszedł do pokoju oburzył się ze zgrozą, jak można chorego trzymać w takim zaduchu i bez powietrza. Natychmiast kazał pozdejmować dywany i kołdry zasłaniające drzwi, a że to był słoneczny majowy dzień, kazał i okno lekko uchylić, aby świeżego wpuścić powietrza. Ten pierwszy zastosowany środek nader dobroczynnie na ojca podziałał. Teraz pójdziemy zjeść obiad, a po nim weźmiemy się za ojczulka. Następnie dość długo i sumiennie ojca zbadał, o przebieg i sposób dotychczasowej kuracji wypytał, tak się odezwał: przede wszystkim powietrza czystego jak najwięcej, potem zaraz kąpiele parowe na siennych prochach co dzień, odżywianie obfite mlekiem i białym mięsem – i nic więcej –
Gdyby po dwóch tygodniach jeszcze tam coś zostało – to przyjeżdżaj pan z Ignasiem do mnie, to postaramy się i to usunąć. Widząc ojca leżącego i nie mogącego nóg zginąć ani rękami jak należy władać, nie mogliśmy uwierzyć aby za dwa tygodnie mógł odbyć pięciomilowa podróż. A jednak tak się stało. A na teraz, odzywa się poczciwy pan Józef – Panie daj mu niebo, bo od ośmiu lat nie żyje – wypijemy za zdrowie ojczulka i jazda, po tam pewnie mnie czekają. Wesołością swoja i pewnością w zastosowaniu środków leczenia, taką wzbudził w nas wszystkich otuchę, a w ojcu takie od razu spowodował polepszenie, żeśmy go ściskali i błogosławili serdecznie.
Tymczasem zajechał powóz, a ja przygotowałem 30 rbl., wręczyć mu miałem , lecz on spostrzegł mój zamiar i zgromił mnie mówiąc, jak ja mogłem przypuszczać, że on ode mnie miał brać jakąś dietę - nie rób mi tej krzywdy i więcej o tem ani słowa – jeśli chcesz jak dotąd, byśmy byli przyjaciółmi. Nie przesądzam czy byłby zacny człowiek postąpił tak samo, gdyby mnie widział w dostatnich warunkach materialnych, w każdym razie czy wielu podobnych między dzisiejszymi lekarzami spotkać można.
Rzeczywiście zaś po zastosowaniu kąpieli wskazanych, trzeciego dnia już ojciec się podnosił i w otwarte okno ku słońcu spoglądał, a za tydzień już wyszedł przed dom i na fotelu w słońcu się wygrzewał. W dwa tygodnie czuł się zupełnie dobrze, a tylko we wszystkich palcach prawej ręki pozostała taka sztywność, że ich wcale zginać nie mógł. Według wiec zalecenia z tą pozostałością pojechałem z ojcem do Kalisza. Rymarkiewicz przywitał ojca słowami – a nie mówiłem, że za dwa tygodnie się zobaczymy, a na rękę przepisał moczenie jej w silnie osolonym mleku i jakąś tam maść. Po zastosowaniu tych środków, skóra z reki schodziła, lecz władza w palcach wracała i w ciągu miesiąca ręka do zdrowego wróciła stanu.
Gdy w tym zmartwieniu nas Bóg pocieszył, nareszcie zastanowić się trzeba było, co robić dalej, a naturalnie mogło to dotyczyć już tylko mnie, bo ojciec tak był znękany przejściami lat ostatnich i dopiero co przebytą choroba, a wreszcie w wieku już był podeszłym, nie miał sił do walki z życiem. Na mnie więc tylko spoczął obowiązek myślenia o sobie i o rodzicach. Teraz się zacznie drugi, odmienny zupełnie od dotychczasowego przedział mojego życia, a zastał on mnie w wieku lat 24”

W tym miejscu jest na marginesie taki dopisek:

„ do tego ustępu pisałem w…gdzie bawiłem do 7 marca 1910 r. Do tej pory nieszczęsna choroba egzemy odebrała mi zupełnie ochotę do pisania. Ale przybywszy na dalszą kurację do Warki, po dwóch tygodniach zabrałem się znów do dalszego ciągu.”

Dalszy ciąg jest następujący:

„Nim wszelkie odpowiedzi o tym zacznę (czyli co robił po skończeniu 24 lat – był wtedy rok 1858), wrócić jeszcze muszę do scharakteryzowania wam kilku lat w Zagorzenie i Dz. a to abyście o owych czasach mieli wyobrażenie.
Były to lata wielkiego w kraju ożywienia, po wojnie sewastopolskiej..
(to co nazwał wojną sewastopolską to była wojna Krymska 1853-56. Oblężenia Sewastopola 20.09.1854 – padł w 1855r. Wojna skończyła się Traktatem Paryskim w 1856r. Klęska caratu wykazała słabość federacji rosyjskiej i zapoczątkowała okres reform Aleksandra II).
Warunki zawartego przez Napoleona pokoju dyktowały następcy, po samobójczej śmierci Mikołaja I, Aleksandrowi II, szerokie dla Królestwa Polskiego ulgi. Atole wszakże wprowadzane były. Pobór rekruta był wstrzymany na trzy lata, co nie małą stanowiło ulgę. Skazańcy z czasów od 1832 r z katorgi i więzienia wracali mniejszymi lub większymi partiami.
W wielu więc domach zapanowała radość, gdy rodzice witali synów, dzieci ojców, żony mężów a wszyscy przyjaciół i znajomych. Wreszcie bezustannie nadchodzące wieści z Paryża, coraz większych mogły się spodziewać ulg i ustępstw dla kraju. Nie dziw też, że wobec tego wszystkim było wesoło, że się bawiono ciągle, a w karnawałach 1854 do 1860 nawet zapamiętale.
Bywały więc huczne bale w resursach obywatelskich, do których moskale dostępu nie mieli, oprócz oficerów, niewiele ich cztery było, a więc w Kaliszu po dwa lub trzy bale, a także w Sieradzu i Koninie. Wszystkie zaś zawsze organizowane były z jakimś celem dobroczynnym, o co Prezesowie Rad Dobroczynności Publicznej w powiatach się starali.
Prezes też takiej rady powiatu kaliskiego Stanisław Radliński, zorganizował teatr amatorski , który w czasie Wielkiego Postu po trzy lub cztery dawał przedstawienia. W teatrze tym jednego Postu bardzo czynny brałem udział co szczegółowo opisałem we „..Ilustrowanej.”
Poza balami publicznemi, hulano po dworach zamożniejszych, po wsiach i w mieście, a szczególnie takich, w których były panny na wydaniu. W Kaliskiem najświetniej się bawiono co rok na 8 stycznia w Ławskowi u państwa Byszewskich, gdzie oboje państwo byli do najwięcej w okolicy lubianych ludzi, a dwie córki dorosłe i dwie podlotki, do najprzyjemniejszych należały panien. Nie były one ani bardzo ładne ani poważne, a jednak młodzież tam tylko bawić się lubiła, toteż bez proszenia na Seweryna tłumy zjeżdżały do Ławskowa.
W tym samym dniu przypadały imieniny panny Pstrokowskiej w Ustkowie pod Wartą, gdzie też był wyprawiany bal tańczący. Ojcu wszakże panny Seweryny, panu Ferdynandowi, z trudnością przychodziło zebrać choć mały zastęp młodzieży męskiej. Werbował ją sobie pan Pstrokowski zwykle na balu Sylwestrowskim w Kaliszu, goszcząc w bufecie szampanem, który wówczas 2 i1/2 rubla buteleczka najlepszej marki kosztowała. Niewiele wszakże i to pomagało, bo kto się chciał zabawić spieszył do Ł.

Potem są opisy różnych bali. Oto fragmenty tych opisów.

„Bal ten (jeden z wielu) był głośny ze śmiertelnego jak za…. pijaństwa. Byłem i ja tam raz, a gdy w ciągu 24 godzin trwania zabawy, nie śpiąc, trzy razy się upiłem, to potem tydzień cały do siebie przyjść nie mogłem.” „Niezmiernie też wesołe bywały zabawy na 17 stycznia w imieniny Antoniego Ruszkowskiego, patrona ówczesnego Trybunału, a serdecznego naszego przyjaciela – tam zawsze bywałem vice-gospodarzem, z czego z zadowoleniem ogólnem się wywiązywałem. A nie przychodziło mi to z trudności, bo na parterze pod mieszkaniem był skład win p. R., z którego gospodarz upoważnił mnie czerpać ad libitum (tj. do woli – ile się podoba) Tam to poznałem dwie panny Wasiłowskie, córki także ówczesnego patrona Trybunału, z których jedna – to dzisiejsza, słynna nasza wieszczka – z męża Konopnicka. (w encyklopedii jest wzmianka, że M. Konopnicka urodzona w 1842 r. w Suwałkach, dzieciństwo i młodość spędziła w Kaliskiem, gdzie przed zamążpójściem w 1862 r. weszła w środowisko ziemiańskie).
Bardzo też skromnie, lecz może najweselej w sąsiednim nam Pawłówku u pp. Bogusławskich, gdzie w moich czasach było siedem córek, dwie już zamężne, cztery na wydaniu i jedna podlotka, z których trzy jeszcze wyszły za mąż, a dwie zostały pannami, do śmierci, bo podobno – gdy to piszę – żadna z nich już nie żyje. W domu tym bywały zabawy improwizowane, lecz kiedykolwiek czas się kilka młodzieży zmówiło i kupa zjeżdżaliśmy. Zawsze pan przyjmował serdecznie i gościnnie, choć nie zbytkownie. Raz nawet gdyśmy niespodziewanie przyjechali we trzech przed spóźnionym obiadem, poprosił nas naturalnie na ten obiad, ostrzegając, że będzie czarnina (Czarnina lub czernina była to zupa zaprawiana krwią z gęsi lub kaczki, z dodatkiem podróbek, suszonych owoców i przypraw.
W staropolskich domach czarninę jako tzw. czarną polewkę, podawano na znak odmowy odrzuconym konkurentom do ręki panny), lecz żebyśmy tego do serca nie brali, na co panny raki popiekły. Pani Bogusławska była przyjaciółka od serca mojej matki, bo też była w tak bliskim z granicą sąsiedztwie, nader często z tym domem komunikowaliśmy się. A czy to my zajechaliśmy do Pawłówka, czy Pawłówek do nas – zawsze co najmniej z dwoma pannami, zawsze organizowały się tańce. Panny te też były miłemi nauczycielkami tańca, a że dobremi, to ogólnie przyznawano. Najsumienniej zajmowała się mną panna Jola, a chcąc zmęczyć mnie prędko modnej wówczas polki w prawo, obrywała mi nieraz klapy w tużurku. Poczciwe to i miłe były panienki, ile przyjemnych chwil z nimi spędziłem, a do czasu wyprowadzenia się z Zagorzyna – już nigdy więcej z nimi się nie spotkałem.”
„W wielu innych mniej zamożnych domach się bawiono, w których też bywałem, lecz wszystkich nie pamiętam. Nie mogę tylko na zakończenie nie opisać świetnego staropolskiego przyjęcia u Erazma Załuskowskiego, dziada dzisiejszego prałata w Jesiennej pod Błaszkami. Pan Erazm, zwany królem Błaszkowskim – drugim był Karol Mniewski z Węgczewa, o którym później, miał z pierwszej żony syna Hilarego, już wówczas żonatego z…, z drugą zaś żoną dzieci nie miał. Był w owe czasy człowiek lat około sześćdziesięciu lecz czerstwo się trzymający i wielki płci pięknej adorator, lubił się zawsze otaczać młodemi kuzynkami lub ich przyjaciółkami. W roku zdaje się 1857 czy 58 przyjechały do Jesiennej z Księstwa Poznańskiego, dwie dalekie krewne z matką, bardzo przystojne i ładnie wychowane panienki, choć nie poważne.
Zjechały w początku karnawału, państwo więc Załuskowskcy czuli się w obowiązku je zabawić. Wozili je więc po lokalach publicznych i zabawach prywatnych, na których, dzięki popularności pana Radcy Z, wszędzie dobrze się bawiły.
Na podziękowanie dworom, w których się bawiono – i młodzieży, która pannom czas uprzyjemniała, postanowił pan Radca wydać u siebie bal staropolski, to jeszcze przez całe ostatki, który się zaczął w ostatnia niedziele karnawału, a zakończył się w Popielec w południe, po śniadaniu.. Stale od niedzieli były w domu obie poznanianki, trzy panny B. z B., siostrzenice pana domu i siostra moja cioteczna. Z młodzieży zaś na całe ostatki byliśmy zaproszeni, ja sąsiad Wyganowski, Skotnicki z Kalisza, a z najbliższego sąsiedztwa, trzej bracia Błaszyńscy z Żelisławia i Skórzewski z B. Od nas do Jesiennej było 5 mil z okładem.
Wybieramy się więc z domu jak najwcześniej , bo wypadało mi wstąpić do Wyganowskiego, a z nim razem do Kalisza po Skotnickiego. Ani ja ani Wyganowski nie chcieliśmy się zgodzić, aby jechać jednymi sankami, a zima była siarczysta, w Kaliszu więc, po zjedzeniu dobrego śniadania i wypiciu gąsiorka na drogę, złożyliśmy wszystkie walizki i przybory na moje sanki, a we trzech siedliśmy na sanki Wyganowskiego i o dwunastej pomknęliśmy znakomitą sanną do B. W niespełna dwie godziny zrobiliśmy 27 wiorst (1 wiorsta = 1066,78 m – dawna rosyjska miara długości używana w Królestwie Polskim od 1849r). Tu zastaliśmy zwykły szlachecki niedzielny jarmark, to jest w winiarni całą okoliczną szlachtę spijającą taniego węgrzyna , a między nimi i pana Radcę Z., a byliśmy ubrani po podróżnemu, to jest w długich butach i lisiurkach (lisiurka to prawdopodobnie czapka lub futro z lisa). Uściskał nas z dubeltówki pan Erazm, dziękując za dotrzymanie słowa, na rozgrzewkę kazał wypić, bo więcej wolał poić aniżeli pić i zaraz wyjechał, prosząc abyśmy nie marudzili, bo z obiadem nas czekać będą. Jakoż, gdy konie odpoczęły, a stangreci i mój pachołek nieco się pożywili – ruszyliśmy dalej.
Po południu w B i myśmy byli trochę podnieceni i służba za nadto sobie pozwalała, a raczej myśmy jej za dużo pozwolili. Jechaliśmy więc wesoło – my we trzech na przód – służba z rzeczami za nami. Może wiorstę za miastem, koło cmentarza, widzieliśmy przed sobą sznur sani chłopskich, wracających z targu – minąć je trzeba było, droga trochę wąska, z obu stron śnieżne zaspy. Wolno i uważnie, można je było minąć, lecz gdyśmy to zrobili nie zwalniając kawalerskiej jazdy, znaleźliśmy się wszyscy w śniegu, a sanki przewrócone a końmi ledwo wstrzymali. Nie bardzo miła to śniegowa kąpiel była, bo i za kołnierz i w rękawy śniegu się nasypało. Musieliśmy się rozbierać i śnieg wytrząsać i ubierać się na nowo – wobec śmiejących się, przejeżdżających chłopów. Trwało to z kwadrans czasu, a zabierając się do dalszej jazdy, dopiero spostrzegamy, że nie ma za nami naszych drugich sanek.. Zaniepokoiło nas to trochę, lecz kombinując, że myśmy jechali ostro, a drugie sanki wolniejszym tempem, wytłumaczyliśmy sobie, że nas dogonią – pojechaliśmy.
Z otwartymi rękami na ganku, przyjęli nas nie tylko gospodarze lecz i panienki, a gospodarz skomenderował nas zaraz na górę, do przeznaczonego dla nas pokoju, i poprosił abyśmy nie marudzili z ubieraniem, bo zupa stygnie. Lecz jak się tu ubierać, kiedy nie ma w co, bo naszych sanek z bagażem nie ma.. Czekamy kwadrans, czekamy pół godziny, godzinę nareszcie. Sanek jak nie ma tak nie ma. Jesteśmy poważnie zaniepokojeni, zaniepokojony też gospodarz, który postanowił wysłać natychmiast kilka konnych, na poszukiwanie zguby, nas zaś w ubraniach podróżnych ściągał do obiadu. Gdyśmy się temu gestowi opierali, żenując się w takich grubych kostiumach prezentując się damom – czekał pan Erazm – poczekajcie, przyślę ja po was kozaków na egzekucje Jakoż w parę minut wpadło do nas całe gronu chichotek i bez ceremonij na dół nas zabierając. Przyjechali też i B. i do obiadu usiędliśmy, lecz niezmiernie w naszych ubraniach onieśmieleni. Liczne wszakże kielichy, tak nam dodały otuchy, że wstawszy od stołu, uznaliśmy się gotowymi do towarzystwa. Tymczasem, gdy dotąd jeszcze posłańcy z poszukiwań nie wrócili, dano nam całą absolucje, abyśmy w tych myśliwskich kostiumach, bawili się dalej. Koło 10-tej wieczorem, ledwo znalazła się zguba w całości, a jak się pokazało, podchmielony stangret, zaraz za miastem inną pojechał drogą i zrobiwszy…ze cztery mile, nareszcie napotkał poszukujących wysłańców. Tak więc w grubych i jałonicznych butach i w lisiurkach, cały wieczór szlifowaliśmy posadzkę, z pannami zabawiali się do jakieś drugiej w nocy. Ciągle pokrzepiani węgrzynem (węgrzyn – dawniej tak mówiono na węgierskie wino) przez gościnnego gospodarza.
Nazajutrz w naszym pokoju byliśmy oddani sobie do 4 godz. po południu, zasycani to wyborną kawą z ciastami i świeżym chlebem, to przekąskami z surowych owoców i wędlin przeróżnych ( bez wódki, bo jej tam wówczas nie było, oprócz prostej siwuchy dla chłopów) i spędziliśmy czas grając w preferansa. Gdyśmy zaś, kilka razy przez panny ekscytowani, wyszli na dół wyświeżeni, już znów do późnej nocy tańce i kielichy były w robocie. Przewidując, że ostatni wtorek najwięcej od nas będzie wymagał sił, wylegaliśmy się do południa, czemu też ani gospodarstwo ani panny nie przeszkadzali, bo wszystko było przygotowaniami zajęte na wieczorny bal. Zeszliśmy na dół dopiero koło piątej, a wkrótce zaczął się zjazd, bo na szósta był przyzwany obiad. Naturalni zajeżdżały karety, powozy i bryczki, jedne na kołach – większość na saniach – naprzód z dalszych okolic – najbliżsi sąsiedzi najpóźniej – tak, że obiad ledwo się zaczął koło ósmej. A zasiadło do niego z góra sto osób..
Jaki był obiad, opisywać nie będę, bo ani ilości ani jakości potraw, wówczas w moim wieku mnie nie obchodziła, to tylko pamiętam, że liczna służba tak dzielnie się sprawiała, jak najlepsi kelnerzy z Bristolu. Wina wprawdzie, tak jak dziś, służba nie nalewała, bo spełniał tę czynność sam gospodarz i dwaj uproszeni przez niego vice-gospodarze, którzy jednocześnie pilnie strzegli, aby nikt zdrowia jakiegoś nie zdefraudował, a wina na talerz lub pod stół z kielicha nie wylewał. Nie było też kieliszków, tylko jeden kieliszek, za każdym zdrowiem inny, co raz to większy, który w kolejkę od ciebie do ciebie przechodził.. Nim wiec przeszła kolejka sześćdziesięciu mężczyzn, był czas odetchnąć.
Panie nie wchodziły tu wcale w rachubę, bo dla starszych były maleńkie kieliszeczki do słodkiego tokaju, a panienki chłodziły się tylko lemoniadą Lu….., szampana wówczas w domach nie pijano. Muzyka przy obiedzie nie przygrywała, bo by to przeszkadzało ożywionej rozmowie i wygłaszaniu różnych, przy wznoszeniu toastów, przemówień. Kiedy dopiero przy końcu wzniesiono zdrowie gospodarza, zagrzmiała fanfara i zaśpiewano chórem „kiedy nam się pora zdarza – pijmy zdrowie gospodarza itd.” . Po wstaniu od stołu, prędko służba zamieniła sale jadalna na taneczną i rozpoczęto tańce, posuwistym i długo trwającym, po wszystkich pokojach, polonezem. Tańce przeplatane gęstymi kielichami trwały do dnia białego , a kiedy zaspane mamusie i zmęczone panienki ulatniać się zaczęły, mężczyźni sami rozpoczęli tak zwaną „szumkę”, która się zwykle wszystkie zabawy kończyły , o ile gospodarz szczerze wina dostarczał.
A tak było u pana Erazma w Jesiennej. Ile tam wypito, nie powiem garncy, lecz beczułek dobrego węgrzyna trudno by było powiedzieć, faktem tylko było, że młodzi i starzy – mężczyźni z góry od kieliszka się nie wymawiali, a gdy już przebrała się miarka, poczęto myśleć o odwrocie i szereg sani zajeżdżał pod dom. Wtedy znów nie zmęczony gospodarz krzyczy – nie puszczę bez barszczu postnego i śledzia popielcowego. A więc barszcz i śledzie i dla oczyszczenia żołądka pełne półmiski jaj na miękko w koszulkach, a wszystko znów polano de noviter, węgrzynem i dopiero koło godziny drugiej rozjeżdżanie się zaczęło. Gdy z rodzicami , boi oni na obiad wtorkowy zjechali, wieczorem wróciliśmy do domu, to po tych ostatkach tydzień cały odpoczywać musiałem.
Warto też opisać wam zabawę, a raczej trzy zabawy, następnego karnawału, odbyte w jednym tygodniu, czyjej inicjatywy nie wiem, lecz zdaje mi się pani hrabiny Gurowskiej, powstał projekt urządzenia kuligu i już przed Nowy Rokiem, koło tego się zakrzątnięto. Zajęli się zebraniem kompletu, kochany przez wszystkich Seweryn Byczewski z L…., pani O. ze Szczypiorna – jako sołtys i sołtyska. Par zebrano 24 mając od każdego kawalera i panny słowo stawienia się w danym terminie i w ubraniu krakowskim. Jaki to teraz zrobił się rejwach między pannami na punkcie strojów, wyobrazić sobie można sadząc się na najświetniejsze kierezje (z niemieckiego – sukmana krakowska suto wyszywana), głowy po prostu tracili. Krawcy w Kaliszu, a dwaj tylko … mistrze byli, kazali sobie płacić po 25-30 rubli, a w końcu od opóźnionych po 40 rubli za kierezje brali. Za długie też lakierowane, z palonemi cholewkami buty, sławny pan Baum – za pierwsze pary brał po 6, a za następne po 8, a w końcu po 10 rubli. Na owe czasy były to ceny szalone.
Najgorszą biedę mieli wszyscy z dostaniem oryginalnych, lecz eleganckich furów krakowskich, których na miejscy dostać nie można było – sprowadzano je więc z Warszawy, lecz i te przedstawiały wiele do życzenia, choć nimi kontentować się musieli. Ja jeden tylko miałem cos oryginalnego i tak ładnego, że podziw wzbudziło. Miałem to zaś dzięki tej okoliczności, że przypomniał mi się artysta dramatyczny Janowski z trupy Pfeifera z Krakowa, która przez kilka letnich sezonów w Kaliszu gościła. Grywał ten Janowski przeważnie role chłopskie w” opętanym” ,”Krakowiakach i góralach” i innych, a podobnego przedstawiciela ról chłopskich ani w Warszawie ani nigdzie indziej nie widziałem.
Otóż z tym Janowskim poznałem się bliżej, tak że bywał u nas na wsi, a nawet raz na dożynki w krakowskim kostiumie przyjechał i z naszymi dziewczynami tańcował, wielką budząc sensację. Napisałem tedy do niego, aby mi przysłał jak najładniejszy pas, nie ograniczając mu ceny. Wkrótce bardzo radość uczynił mojej prośbie i przysłał nie tylko pas – cudo, lecz wzór do naszycia szychem (szych – złote albo srebrne nici, używane do różnych ozdób, zwłaszcza w stroju ludowym) pelerynki ,czyli suski, do kierezji i podkówki oryginalne do butów. Cały więc mój kostium w komplecie był unikatem wśród 24 krakowiaków, biała sukmana…. z wyszytymi na niej godłami rolniczymi, pas z licznymi brzęczącymi kółkami i półkółkami, prawdziwy podziw wzbudziły i posłużyły do tego, że w szeregu postawiono mnie w pierwszą parę.
Zorganizowany zatem zastęp krakowiaków naprzód był przyjęty u hrabstwo Gunowskich w Kaliszu. Zabawa udała się znakomicie dzięki sołtysowi, który wciąż konceptami i dowcipami sadził i doskonałemu śpiewakowi Antosiowi Wojakowskiemu, który melodyjnymi krakowiakami jak z rękawa sypał. Oprócz ukostiumowanych było jeszcze osób z pół setki, lecz panowie frakowi mizernie przy nas wyglądali i w tańcach, oprócz w kontredansie, udziału nie brali. Życzeniem większości krakowiaków było, aby ta krakowska nie była pierwszą i ostatnią. Sołtys więc i niektórzy jakim takim głosem obdarzeń zaczęli przyspieszywać z przymówkami do różnych domów o przyjęcie. Zdecydowała się sołtyska, pani…. I po rozmówieniu się ze swoim starym mężem, kulig na następna środę do siebie zamówiła…..
Byli także na zebraniu u hrabiów, państwo Radoszewscy, właściciele milionowych dóbr Opatówka, od kilku lat ze sobą wspaniale urzędowali nie rozłącznie, lecz wspólnie nie mieszkających. On większość roku spędzał w Warszawie, grając w karty i bawiąc się z baletem i półświatkiem, ona zaś wdowie prowadziła życie, zajmując najwspanialsze w Kaliszu mieszkanie, w dawnym pałacu Biskupim. Mało się w ogóle udzielała towarzystwu i u siebie większych zebrań nie urządzała. On gdy wyrwał się z Warszawy, do majątku czasem na parę tygodni, rezydował we wspaniałym pałacu w Opatówku, kiedyś przez byłego namiestnika Królestwa Polskiego r. 1815, jenerała Zajączka zbudowanym. Lecz w pałacu tym po opuszczeniu go przez męża żonę, pan mąż tylko męskie urządzał czasem zebrania.
Na państwa więc Radoszewskich zagięto więc parol, aby oni w Opatówku kulig przyjęli. Pan mąż z całą ochotą z przyjęciem się oświadczył, pani wszakże za nic Niechciała progów w pałacu w Opatówku przekroczyć, lecz ze szczerą chęcią gotowa była ugościć kulig w swoim mieszkaniu. Małżonek zrobił więc w tym czasie ustępstwo, pod naciskiem poważnych kobiet i mężczyzn i oczywiście całe towarzystwo zebrane u hrabiów, do mieszkania ich, na ten czas wspólnego, zaprosił na następną sobotę. Jak zaś na to przyjęcie wystąpił jak umiał w ciągu tygodnia, tak wspaniałe porobić przygotowania, wszyscy w głowę zachodzili, dlatego to warto to przyjęcie opisać, po takiego już potem więcej nie widziałem i o takim nie słyszałem.
Że miał na to Radoszewski pieniądze, to mniejsza, lecz, że poświęcił dużo czasu i trudu, a poza tym dał dowód wielkiego gustu i nareszcie staropolskiej serdeczności, na tym punkcie sprawiedliwość oddać mu trzeba było. Przed pałacem w rządku dwóch szwajcarów z latarniami, brama i schody wyłożone dywanami i obstawione cytrynowcami i pomarańczowcmi, drzewcami z oranżerii w Opatówku. W przedpokoju obszernym, stały dwie beczki na umyślnie zrobionych politurowanych sztalugach. Beczki takie na gwałt zrobione, politurowane, przez pół się obwisające, a w nich wewnątrz oryginalne – jedna w węgrzynem, druga z czerwonym winem. Krany u obu srebrne. Dwóch lokajów w sutej liberii, pończochach i kamaszkach, do półkwartowych pucharów nalewało wino – stosownie do życzenia białe lub czerwone. Z kolei każdy krakowiak, nim wszedł ze swoją panną do salonu, musiał jej zdrowie przy beczce wypić, czego gospodarz sumiennie przestrzegał. Kto swoje odrobił, puszczał się zaraz do mazura i wkrótce sala się zapełniła, a gdy się obejrzano, prosto wszyscy oniemieli nad jej ubraniem. Oto wszystkie ściany i sufit upięte były w fałdy z białego muślinu i przypinane na nich czerwone kamelie. W takim otoczeniu zabawa szła znakomicie, przeplatana ciągle przez gospodarza wznoszonemi zdrowiami.
O godz. 1 podano kolację tak obfitą i smakowitą, jakiej nigdzie indziej nie podawano. Po kolacji na nowo tańce, które trwały do dnia białego. Gdy już tedy kobiety i męskie niedołęgi wynosić się zaczęli, gospodarz wziął się z nas krakowiaków i zapowiedział, że bez śniadania nas nie puści. Każdego więc z kolei wertował i znaczył numerem na białych kerezjach węglem, a na granatowych i na kilku frakach kredą i wprowadzał nas do jadalnej Sali – zebrało się około czterdziestu. Tam zastaliśmy stół zastawiony możliwemi i niemożliwemi frykasami, zacząwszy od całych kóp ostryg, kawiorów różnych ryb i raków morskich, sardynków, śledzi itp. A kończywszy na gorącym barszczu i myśliwskim bigosie. Napitku żadnego innego nie było tylko 200 butelek szampana, które jednym kielichem od numeru do numeru podawanym – zawsze za czyjeś zdrowie – do godz. 10 wypróżniliśmy i wtedy dopiero, jak kto mógł do domu się dostawał – ja o własnych siłach do hotelu zaszedłem. Takie było zakończenie ówczesnego karnawału , bo po takim pańskim przyjęciu, nikt już do Popielca nie odważył się iść w ślady Radoszewskiego.
Może też nie bez interesu będzie powiedzieć Wam, że ów Radoszewski był synem Komisarza Wojewódźtwa Kaliskiego przed 1830 r, ożenionego z bratanicą namiestnika Księcia Zajączka, który dobra opatowskie w posagu otrzymał i synowi przekazał. Syn zaś bezcelowe i hulaszcze życie prowadził, obdłużył Opatówek i po powstaniu sprzedał milionerowi z Kijowa Fandaklujowi, a dziś w ręku Schlosserów. Jaka dziś ich wartość nie wiem, lecz w 1867 r. zapłacił za Opatówek 750 000 rubli

Tak się to w owe czasy bawiono, a zaznaczyć wypada, że przy wszystkich tych zebraniach wcale wódki i piwa nie znano - pierwsze pijano tylko wyjątkowo zimą na polowaniach, piwko zaś pojedyncze popijali sobie staruszkowie w domu. Wino też było w użyciu tylko węgierskie, a u każdego obywatela mogło braknąć mięsa, chleba soli nawet., ale u najbiedniejszego parę gąsiorków musiało być zawsze w zapasie, gdy zaś kilku mężczyzn przyjechało , dymał zaraz Jędrek lub Wojtek na koniu do miasteczka do Kona, Pantra lub innego Icka, po świeżą baryłkę. Na owe czasy gdy wino było tańsze, zwykle pijali garniec po dwa ruble, u zamożniejszych było i po trzy. Szampana pijano tylko w mieście i to przeważnie tylko na balach publicznych. Jakkolwiek palenie tytoniu było już wtedy w ogólnem użyciu, na zebraniach z damami absolutnie nie palono. Starsi przy kartach palili cygara, młodzież zaś nie znając wówczas papierosów, paliła fajkę turecką, a więc tylko na kawalerskich zebraniach. Gra w karty , tak jak dziś była bardzo powszechna. Wszyscy grali w wista lub g…, a młodzież zaczęła wprowadzać preferansa, pod względem rachuby wielce od dziś odważnego, tak że gra po popijce nie nazywała się grą drogą. W hazard też się zabawiano na większych, a szczególnie męskich zebraniach, lecz różnice nie przekraczały zwykle jakich kilkudziesięciu rubli, wyjątkowo do kilkaset. Najczęściej w użyciu był sztos lub landknecht, którego grą dyszlową nazywano. Ze starszymi paniami, amatorkami gry, grywano w ćwika. Koło roku 1860 zjawił się także mały bezik. Zima odbywały się też polowania z nagonką, w lesie, a najliczniejsze i najweselsze bywały w sędziego w S. Łuchowskim.

Wśród tych wszystkich zabaw nie zapomniano i o duchowej stronie życia. I tak w roku 1857 z inicjatywy mojej i sąsiada P. założyliśmy sobie wspólna czytelnie, wtem sposób, że kilkunastu stowarzyszonych sąsiadów, składaliśmy po rublu miesięcznie, za te kilkanaście rubli ówczesny księgarz w Warszawie Mertzuch, przysyłał nam wszystkie nowości beletrystyczne i historyczne. Za pewna sumę odpowiednia naszemu funduszowi zatrzymywaliśmy książek na własność, resztę mieliśmy prawo odesłać, choćby porozcinane. Strawy duchowej więc nam nie brakło, choć co powiem, nie wszyscy stowarzyszeni pilnie z niej korzystali, ale zawsze coś tam do głowy im przylgnęło. Po wyjeździe moim w 1857 r. z tamtych stron rodzinnych, zebraną bibliotekę, będącą własnością stowarzyszonych, którą zarządzałem, przekazałem T. i istniała ona do powstania 1863r. – wtedy rozdzielono ją równo pomiędzy stowarzyszonych. Ponieważ wtedy mieszkałem na Litwie, przypadający na mnie udział odstąpiłem P. jako memu najserdeczniejszemu przyjacielowi.

W owych czasach, bo w 1856 roku, staraniem ks. Andrzeja Zamoyskiego i kilku innych wybitnych przedstawicieli ziemiaństwa, jak Górskiego, Węgleńskiego, Golcza, Stawiskiego, zawiązane zostało Towarzystwo Rolnicze dla Królestwa Polskiego.
(wg. encyklopedii – Towarzystwo Rolnicze, organizacja ziemiańska utworzona została w 1858 r w celu podniesienia poziomu rolnictwa z pomocą nowoczesnych metod gospodarowania, oraz przeprowadzenia oczynszowania chłopów. Organizacja skupiała ponad 2000 członków. Towarzystwo Rolnicze zapoczątkowało w Polsce prace naukowo-badawcze w zakresie rolnictwa m.in. zorganizowano laboratorium chemiczno-rolne czynne 1859-61 pod kierunkiem T. Cichockiego. Zjazd w 1861 r przybrał charakter pół-oficjalnej reprezentacji ziemiaństwa, związanego z „białymi” i wysunął postulaty polityczne, wskutek czego, na wniosek A. Wielopolskiego 6.04.1861r. Towarzystwo zostało rozwiązane.)
Z wielkim ożywieniem w całym kraju przyjęto tę inicjatywę. Z organizacji Towarzystwa wypadało, że na każdy powiat był przez komitet Towarzystwa wybrany korespondent. Na powiat kaliski delegatem takim Towarzystwa był Stanisław Radoliński, i u niego też odbył się pierwszy zjazd, na której zebrani składali deklarację zapisując się na członków, z roczną opłatą złotych polskich sto. Oprócz innych spraw organizacyjnych, postanowiono miesięczne zjazdy, z kolei u kogo innego, z zastrzeżeniem, żeby na takich zjazdach nie występowano z kosztownym przyjęciem. Z kolei były więc zjazdy pierwsze u hrabiego Radolińskiego Romana w Zborowie, trzeciego Aleksandra w Zeleskowie potem u Czartkowskich w Kamieniu, potem u mojego ojca, a dalej….. (wymienia masę nazwisk trudnych do odczytania oraz miejscowości, z których, wg. dzisiejszej mapy odnalazłam Zborów, Kamień, Cielcza, Zydów, Ustków, Zagórz), a jeszcze i u innych, których nie pamiętam, chociaż we wszystkich tych zjazdach udział brałem albo z ojcem albo czasem sam i najczęściej obowiązki protokólisty spełniałem.
Na zebraniach tych prawie wyłącznie zajmowano się sprawami rolniczymi, zwiedzano gospodarstwo, komunikowano sobie rezultaty zbieranych na roli lub w chowie inwentarza, doświadczeń, wpisywano do książki na to przeznaczonej, kto co miał do sprzedania , a co do kupienia, ,żeby uniknąć pośrednictwa faktorów. Nagradzano też za długoletnią służbę parobków i oficjalistów, a w następstwie urządzano po miasteczkach małe wystawy inwentarza, ściągając do nich włościan. Ponieważ zaś w każdym takim zjeździe, zawsze znalazł się ktoś co świeżo wrócił z Warszawy, wiadomościami był dzielić się musiał. Chwytano je z upragnieniem wdrażano do wiadomości nieobecnych.
Ruch patriotyczny się ożywił, a nadzieje na poprawnie się stosunków politycznych, utrzymywał wszystkich w naprężeniu. Więzienia polityczne się wypróżniły, zesłańcy z Syberii powracali, było wiec czemu się cieszyć i nie dziw, że do zabaw była ochota. Wracając tedy do roku 1856, kiedy trzeba było myśleć o chlebie dla siebie i dla rodziców, pierwotnie nosiłem się z myślą starania się o posadę rządcy jakiegoś majątku byłbym może na tę… rzucił gdyby nie Mniewski Karol, żonaty z Parczewską, siostrą cioteczną mojej matki. Nim powiem jak to się stało muszę scharakteryzować tego oryginalnego człowieka.

Tu moja dygresja – historia, którą pradziadek opisał nie dotyczy bezpośrednio naszej rodziny, ale jest opowieścią o tamtych czasach i prawdę mówiąc, na dzisiejsze czasy, trochę jak bajka. Dlatego też postanowiłam przepisać ją w całości

„Przekonaniami swemi i wierzeniami, należał on do jakiego15 lub 16 wieku. Bez gruntownego wykształcenia, a tylko powierzchownie ogładzony – słabo mówił po francusku, lecz ciągle gazety francuskie czytał – dla tryku. Popędy szlachetne równoważyły się z bardzo złemi instynktami. Gdy to kogo powziął sympatię był dla niego ….i uczynny bezgranicznie, lecz gdy na kogo o błahą nawet rzecz się przygniewał, całą do niego zapałał się nienawiścią i suchej nitki na nim nie zostawiał. Patriota zagorzały i na tym punkcie nie4 było mu i co do zarzucenia, bo i w 1831 roku piersi za ojczyznę nadstawiał i w czasach prześladowań moskiewskich nigdy niczem się nie zbłaźnił. Tradycje narodowe przechowywał, a przeważnie pod względem staropolskiej gościnności, która między innymi na upojeniu gościa się zasadzała.
Przygodnego gościa nigdy trzeźwego z domu nie wypuścił, figury zaś rządowe, a szczególnie moskali, jak też niemiłych gości, przyjmował czerwonym tylko winem częstował i na trzeźwo wypuszczał. Gdy kiedyś wkrótce po powstaniu przyjechał do niego naczelnik straży ziemskiej, nader grzecznie go przyjął , nawet przy obiedzie butelkę szampana mu postawił, Pan naczelnik ośmielony takim przyjęciem, rozczulił się mówiąc – pan radca robi niepotrzebne ceremonije, a nie poczęstuje węgrzynem – a na to Mniewski odrzekł – węgierskie mam dla moich przyjaciół tylko. Pan naczelnik zamilkł i niedługo wyjechał. Życie pan Karol prowadził oryginalne. Latem czy zimą wstawał dopiero w 8-ej, wylegując się na miękkich piernatach i pod pierzyną, jak mówił dla utrzymani delikatności i białości ciała, cechujący ród Ogończyków Mniewskich. Umywszy się na prędce, naciągał szlafrok, którego cały dzień nie zdejmował, chyba wyjątkowo dla bardzo poważnych gości płci żeńskiej. Wypijał szklaneczkę kawy, nic nie jedząc, zapalał długą niemiecką fajkę i zasiadał do czytania gazet.
Do gospodarstwa nie zaglądał, bo się na nim nie znał. Między 12 a 1 krzyczał – jeść – wypijał kieliszek wódki, tylko goldwasser, którą przechowywał u siebie w biurku, i zjadał pół funta chleba i ze dwa funty twardego, niedogotowanego mięsa wołowego, lub nogę starej kaczki lub indyka – zapijał to kilku szklankami leciutkiego, takiego wówczas – luftowego piwa, zapalał swoją fajkę i do gazet siadał. Przy obiedzie żony z kuzynką Kocią Domaniewską, która się u nich chowała, rzadko był obecny, chyba, że był kto z gości. Między 5 i 6 znów krzyczał jeść i to samo co na śniadanie mu podawano – więcej już nie jadł – herbaty do ust nie brał. Wina sam nie pijał lecz gdy choć jednego gościa Bóg mu zesłał, nie znał miary.
Gdy też czasami w dni deszczowe lub zimą, gość się nie zdarzył, niecierpliwił się mocno i nieraz na rozstajne drogi wychodził aby przejeżdżającego zatrzymać i do siebie ściągnąć. Jak w towarzystwie był przyjemny tak w obejściu domowym z żoną i synem jedynakiem – służbą i chłopami – nieznośny, gwałtowny i samolubny. Ożenił się z osobą młodą, wykształconą jak na owe czasy wyjątkowo, poczciwa i powabna, przy tem bogatą, lecz nie ładną. Mawiał się zawsze cynicznie, że nigdy by ładnej żony nie brał , bo nie chciałby, żeby jej musiał pilnować, a woli żeby ona go pilnowała. Toteż gdy mu żona syna urodziła, zupełnie stosunek małżeński z nią zerwał i chociaż w jednym domu , każde swoim dworem żyło. Zacna kobieta z warunkami temi się chętnie pogodziła, poświęcając cały czas i siły na wychowanie jedynaka., którego nauką ona też tylko się zajmowała.
Gdy chłopak doszedł do lat, że trzeba go było oddać do szkół, dopiero odezwał się ojciec i oświadczył, że Mniewski w szkole krajowej uczyć się nie może i oddał go do niemieckiego gimnazjum we Wrocławiu. Będąc przez matkę i odpowiedniego nauczyciela przygotowany, a przy tem rzeczywistymi zdolnościami obdarzony młodzieniec, maturę otrzymał i znów z rozkazu ojca wstał na wydział prawny uniwersytetu w Berlinie. Gdy go tam ojciec wysłał , opatrując skromnie funduszami, upominał go, aby broń boże z Niemcami i z lada kim się nie wdawał i stosunków nie zawierał. – masz tam Mycielskich, Miedzyńskich, Potockich, samych hrabiów, to dla ciebie towarzystwo, mówił mu, z szarym tłumem Ogończykowi przystawać nie wypada
Jakkolwiek, dzieli wskazówkom matki, odstawał nieco chłopiec od słabostek ojca, tak się złożyło, że rzeczywiście porobił znajomości z innymi hrabiczami i z nimi żyć zaczął. Panicze wszakże niewiele zajmowali się studiami, a więcej myśleli o zabawach i hulance. Bawiono się, bawił się i młody pan Mniewski, a ojciec cieszył się tak, że nawet raz wybrał się do Berlina, aby temu życiu syna wśród studentów hrabiów się przypatrzeć. Nie pomyślał wszakże o tem, aby syna zaopatrzeć w takie fundusze, jakie mieli studenci hrabicze.
To wywołało katastrofę. Gdy po drugim semestrze, przyjechał syn do domu na wakacje, zwierza się ojcu, że przy grze w karty i inne potrzeby zadłużył się kolegom hrabiczom na 600 talarów (wówczas równe 600 rubli), Zamiast przyjąć to zwierzenie z umiarkowaniem ojcowskim, gwałtowny ojciec zgromił chłopaka w najordynarniejszy sposób, kategorycznie zapowiedział, że długu za niego płacić nie będzie.. Fakt ten tak mocno zraził młodego człowieka do ojca, że stracił wszelkie do niego serce, a zwrócił się z całem zaufaniem i miłością do matki. Ta z całym matczynym poświęceniem i łagodnością , zwróciwszy synowi uwagę, na trochę lekkomyślne życie, lecz fundusze na zapłacenie długo swoimi środkami, bez wiedzy ojca, chłopcu dostarczyła – ojciec dawał tylko na zwykłe utrzymane.
Zmieniwszy potem sposób bycia, skończył młodzieniec studia uniwersyteckie .Że zaś dla pobytu w gimnazjum i dalszych studiów naturalizował się, jako poddany pruski, po skończeniu więc uniwersytetu, musiał odbyć jednoroczną służbę wojskową, w wojsku pruskim.. Po odbyciu jej, ze stopniem oficera artylerii wrócił do rodziców.
Zdawałoby się, że po takiej przeprawie z ojcem i odebraniu względnie …. wyższego wykształcenia, powinien był młody chłopak, wyrobić w sobie charakter stały i odporny, tymczasem stało się inaczej pod wpływem kobiecej ręki, zbabiał. Miał wszelkie po temu warunki, aby w przyszłym życiu zapewnić sobie szczęście i stać się społeczeństwu pożytecznym, bo dał mu Bóg urodę rodzice zaś, a szczególnie matka, wykształcenie i majątek. Fatum też po części nad nim zawisło. Naprzód ojciec, widząc jedynaka, jako przyszłość rodu, o niczym nie myślał, jak tylko, aby go ożenić , lecz z kim? Mawiał też, że dla jego Teodora, nie ma odpowiedniej żony w bliskiej okolicy, dla niego trzeba Czartoryskiej, a co najmniej Potockiej lub Zamoyskiej.
Teodorek zaś, o ożenieniu nie myślał, bo rozmiłował się w kuzynce, właśnie tej Koci Domanowskiej., która w ich domu jako sierota się chowała. Gdy to ojciec spostrzegł , zaczęła się burza w domu, która by się była skończyła wyprowadzeniem z domu wychowanki, gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności. Mniewscy mieli dwa majątki, jeden Węgłczew , który był wyłączną własności żony i Młyń, który mąż objął w sukcesji po zmarłych braciach i puścił w dzierżawę. Właśnie teraz dzierżawa się skończyła , matka więc oddała swój macierzysty majątek synowi, a oboje rodzice przenieśli się na mieszkanie do Młynia, o dwie mile odległego .
Teodor więc działał jako dziedzic na Węgłczewie, gdzie ojciec po swojemu gospodarstwo chciał mu urządzić. Był aby i z tego względu powstały grube między ojcem i synem niesmaki – lecz wkrótce wybuchło powstanie. Teodor jako oficer artyrelji konnej pruskiej, został mianowany przez rząd narodowy, dowódcą szwadronu w pułku ułanów jenerała Taczanowskiego. W pierwszej wielkiej bitwie z huzarami grodzieńskiemi, którzy na ochotnika przeciwko Taczanowskiemu z W.. się wyprawili, dostał Mniewski postrzał w lewe ramię, wskutek którego, na placu boju, musiano mu rękę odjąć. Dla wyleczenia się pojechał do Paryża, gdzie u mieszkającego od czasów rewolucji 1830 r. wuja matki Teodora Morawskiego, byłego członka rządu rewolucyjnego, znalazł troskliwą opiekę.
Po rocznym tam pobycie wrócił do kraju i osiadł w swoim Węgłczewie, nieszczęśliwy, bez reki kaleka. O ożenieniu też wówczas nawet nie dał sobie wspomnieć, choć może i byłby to zrobił , lecz jedynie z Kocią, do której stale był przywiązany. Nie umiejąc wszakże, czy nie chcąc stawić ojcu oczywistej opozycji, zrezygnował, a rodzice chcąc raz na zawsze przeciąć ten stosunek, wydali Kocię z a mąż za jeometrę ukraińskiego, człowieka skąd inną poczciwego lecz który w żaden sposób Koci szczęścia zapewnić nie mógł.
Ojciec więc widząc, że do małżeństwa syna nie namówi, postanowił wyszukać mu osoby starszej która by mu w jego kawalerskim stanie, prowadziła kobiece gospodarstwo i była pomocą w jego kalectwie, dopóki się nie wprawi w posługiwaniu się jedną wyłącznie ręką. Gospodynie taką znaleziono w osobie czterdziestoletniej tęgiej baby, wdowie po jakimś woźnym sądowym i matce dorastającej dość przystojnie córki. Baba – zorientowała się od razu w położeniu, jakie szczęśliwie jej się wydarzyło. Przeczuwając, że młody, nieszczęśliwy i osamotniony kaleka, mógłby zająć się młodą dziewczyną, usunęła córkę gdzieś do krewnych, a do dziedzica udała się sama.
A wzięła się nader umiejętnie i pracowicie, tak że wkrótce dziedzic zaczął się do niej przywiązywać. Rozeszła się też zaraz w okolicy pogłoska, że pewnie dziedzic z Węgłczewa ożeni się ze swoją gospodynią. Gdy pierwsza wieść doszła do ojca, stary o mało nie klapnął ze złości i napisał do syna list, aby natychmiast babę od siebie wypędził, a gdy tego zaraz nie zrobi, to on przyjedzie z ludźmi, usiecze buty rózgami i na rozstajne wywiezie drogi. Groźba ta nie bardzo poskutkowała, a stary nie bardzo spieszył się ze spełnieniem swej obietnicy. Tymczasem pewnego dnia…. Wrócił wieczorem z Sieradza do domu, skąd przywiózł ze sobą kilkaset rubli pieniędzy.
Sypiał w pokoju oddalonym od reszty mieszkania, z wyjściem przez ganek na ogród. Gdy nazajutrz o zwykłej godzinie nie wstawał, zwróciło to uwagę służby, a gdy zajrzano do pokoju, spostrzeżono go klęczącego w bieliźnie przy łóżku, głową przyciśniętą poduszkami i znajdującą się w kałuży krwi. Mniewski ….był zamordowany – pieniądze z biurka otwartego nie ruszone, ani też nic ze sprzętów lub garderoby, co widocznie dało do myślenia, że morderstwo popełniono nie dla rabunku. Ponieważ nieboszczyk, jak to wspomniałem, był okrutny i niesprawiedliwy w obejściu ze służbą, podejrzewano więc zemstę i w tym kierunku rozpoczęto energiczne śledztwo, które wszakże nie dało żadnych rezultatów. Rozeszła zaś więc bardzo wkrótce i utwierdzała w okolicy wiadomość, że intelektualną morderczynią Mniewskiego, była gospodyni jego syna, wykonawcą zaś zbrodni był jej brat, znany w bliskiej okolicy pijaczyna i urwisz.
Wkrótce po śmierci ojca syn z gospodynią się ożenił , pomimo rozpaczy i zaklinań kochającej go matki. Dramat ten opowiedziałem, aby scharakteryzować człowieka, który poniekąd wywarł wpływ na dalsze moje życie.
Jak mówiłem, miał on niespodziewane czasami bardzo szlachetne popędy i sercowe rozczulenia. Z moim ojcem był zawsze w serdecznej zażyłości, a mnie lubił bardzo i kiedyśmy nieszczęśliwie po wyjściu z Zagorzyna do utraty majątku przyczynili, nie przestawał nami się interesować. Kiedy w 1860 r po kontraktach stojemskich powrócił z Kalisza, gdzie w owe czasy liczne były zjazdy obywateli ziemskich ze stron różnych , przyjechał Mniewski do nas do Dz., gdzie u wuja Leśniowskiego mieszkaliśmy i rozgorączkowany powiada, że przyjechał umyślnie do mnie.
Mianowicie dowiedział się w Kaliszu, że Prezes Towarzystwa kredytowego w Płocku, Aleksander Jackowski, wspólnie z ziemianami Zielińskim i Kleniewskim założył w Płocku instytucje bankową , rolniczą po firmą „Dom zleceń rolników płockich”. ( Towarzystwo Kredytowe Ziemskie stowarzyszało właścicieli ziemskich Królestwa Polskiego, z siedzibą Warszawie, założone w 1825 r. z inicjatywy F.Lubeckiego-Druckiego, w celu udzielania kredytów długoterminowych posiadaczom dużej własności rolnej – działało do 1939 roku) Instytucja ta na wielki zakres pomyślana, miała ziemianom ułatwiać tani kredyt i pośredniczyć w sprzedaży produktów rolnych i kupienie potrzeb gospodarskich
Założyciel tego domu Jackowski zjednał sobie dwóch ludzi fachowych do zorganizowania i prowadzenia pierwszych kroków w nieznanym dotąd dla szlachty, pola – resztę zaś współpracowników postanowił rekrutować wyłącznie z ziemiańskiej młodzieży. Otóż powiada Mniewski, otwiera się pole dla ciebie, masz odpowiednie zdolności, znasz język niemiecki, prędko więc możesz wybrać się na stanowisko. Bez namysłu więc jedz i to jak najprędzej do Płocka , ażeby brak funduszy nie stanął ci na przeszkodzie, przyjmij ode mnie 50 rubli i jazda. Naturalnie bardzo serdecznie podziękowaliśmy mu z ojcem za takie się zainteresowanie mną i zaraz zabraliśmy się do podróży. Ponieważ w podobnych razach, bardzo pożądaną jest rekomendacja przez kogoś bliżej znajomego, a wiedzieliśmy, że K… mieszka pod samym Płockiem w Garach, napisał ojciec z zapytaniem czy zna Jackowskiego , czy będzie gotów mnie zarekomendować i kiedy będzie w domu, abyśmy do niego przyjechali. Bardzo prędko odpowiedział nam, że z Jackowskim jest w bardzo bliskiej zażyłości, że gotów mnie mu polecić, i że czeka nas o siebie.
W ostatnich więc dniach lipca pojechaliśmy z ojcem rzemiennym dyszlem, bo po drodze naprzód nocowaliśmy u Parczewskich w Kodzidłowie pod Kłodawą, rodziców Mieczyńskiej i Dobrzeńskiej, a drugi nocleg wypadł nam także po drodze pod Krośniewicami u K….w Ostałowie, krewnego naszych dawnych sąsiadów Byszewskich. Temu gdy opowiedziałem cel naszej podróży i ewentualny jego rezultat dłuższego mego pobytu w Płocku, ofiarował mi się z listem polecającym do jego kolegi szkolnego Wyrzykowskiego, urzędnika Rządu Gubernii w Płocku.
Trzeciego dnia zajechaliśmy do K…, z którym zaraz nazajutrz, spacerem poszliśmy do Płocka, do pana prezesa, nader przyjemnego, za serce chwytającego, dygnitarza. Przyjął mnie nader życzliwie, a dowiedziawszy się, ze znam język niemiecki, tym bardziej się ucieszył, bo dwóch młodych praktykantów już przede mną przybyłych, języka tego bardzo w handlu potrzebnego nie znali. A więc brawo, powiedział prezes, jutro rano czekam cię o 9-tej w biurze.
Po podziękowaniach i pożegnaniach, zatroszczyliśmy się o pomieszczenie i stołowanie. Za poradą K.. jedno i drugie znaleźliśmy w Hotelu Warszawskim, do dziś istniejącym, gdzie porządny pokój o…na pierwszym piętrze od frontu, z meblami, usługą, podaniem samowaru i obiadem 25 rubli za miesiąc zapłaciłem. Było to ze względu na mieszkanie i smakowite i obfite obiady bardzo tanio, na moją wszakże kieszeń nie bardzo odpowiadało, na początek wszakże inaczej zrobić się nie dało. Zainstalowałem się tedy w tym mieszkaniu, odprowadziłem ojca i K. do Gór, skąd nazajutrz rano ojciec wyjechał do domu, a ja spacerem znów do biura na 9-tą podążyłem.
Pierwsze tedy porobiłem znajomości – prezes przedstawił mnie prokurentowi, a zarazem kasjerowi, którym był czcigodny Karol P., przed dwoma laty dopiero przybyły z Syberii, gdzie przez 10 lat pracował w katordze. Buchalterem był młody człowiek Aleksander Chra…, syn obywatela z poznańskiego, po skończeniu akademii handlowej w Gdańsku, na tę posadę powołany. Bardzo prędko polubiliśmy się ze sobą i przylgnęli do siebie tak, że jego dobrym chęciom, arkana buchalteryjne, zresztą nie bardzo do skopiowania, prędko sobie przyswoiłem i po miesiącu na jego pomocnika , choć wprawdzie bez pensji – awansowałem – oprócz tego zaś czynnością moją było wprawianie się w korespondencję handlową, przeważnie niemiecką.
Z dwóch kolegów praktykantów, przede mną już przybyłych, jeden Jeziorański, syn obywatela spod Piotrkowa – neofity – niesympatyczną był figurą, toteż z nim na stopie koleżeńskiej etykiety przystawaliśmy. Drugi zaś Alfred Kruczkowski, była to serdeczna dusza, to też jakeśmy się z nim pokochali i ostatnią jedyną jaką miał fotografię przy pożegnaniu mi oddał, którą też przechowuję. Pochodził on w Wołynia, był na drugim kursie medycyny w Kijowie, skąd został relegowany, wraz z kilkoma innymi kolegami, za głośna wówczas awanturę z pułkownikiem Brinkenem.
Całą tę awanturę pod tytułem „Brinkenada” opisał dowcipnym i utrzymanym wierszem student Komar. Rzecz zaś się tak miała, że koło furtki pułkownika na przedmieściu, przechodził student, a napadnięty przez psa, bronił się posiadanym kijem i psa silnie uderzył. Wkrótce za nim wypadło z domu dwóch żołnierzy i niemiłosiernie studenta poturbowali, a obronić ani dać sobie jakiejkolwiek satysfakcji nie mógł. Gdy opowiedział ten fakt kolegom, bardzo to przyjęto do serca i zaraz dwóch studentów wybrało się do pułkownika z żądaniem zadośćuczynienia. Ten ufny w poparcie ówczesnego generała gubernatora kijowskiego, znanego z samowoli Bibikowi, nie tylko zadośćuczynienia nie dał, lecz nawet studentów wyprosił. Zawrzało tedy na uniwersytecie i prędko sobie satysfakcje wymierzono – publicznie – w teatrze. Nazajutrz teatr był na wszystkich miejscach przepełniony studentami, a i publiczność sekretnie uprzedzona, też dopisała.
Po spuszczeniu po ostatnim akcie kurtyny, gdy publiczność miała się ku wyjściu, student skoczył na budkę suflera i krzyknął – proszę nie wychodzić. Jednocześnie zaś kilku studentów chwyciło stojącego w pierwszym rzędzie krzeseł pułkownika, rozciągnęli na scenie przed muzyka i wlepili mu okrągłe 50 nahajek kozackich, które mieli przygotowane. Stało się to tak prędko , że policja nie zdążyła ani interweniować ani nawet studentów pochwytać. Na drugi dzień dopiero zawieszono wykłady w uniwersytecie i hurtowe rozpoczęły się aresztowania.
Potem śledztwo i sądy, jak to wiecie, a rezultat taki, że na większość studentów ponakładano różne kary , a kilku relegowano bez możliwości wstępu do innego uniwersytetu. Do tych ostatnich właśnie należał Kruczkowski, wielkiej uczciwości i szlachetnych przymiotów młody człowiek. Cztery miesiące tylko z nim koleżeństwie przeżyłem, lecz do dziś nader miło jest mi o nim wspominać.
Dla obeznania się z tajemnicami handlu zajmował się także Sybirak, Jan Kozerski, z którym później bliższe połączyły mnie stosunki. Do wyjątkowej zaś zażyłości i serdeczności, doszedłem poza kolegami biurowymi, z poleconym mi przez K. Wyrzykowskim. Odszukałem go zaraz na drugo dzień, a poznawszy się, tak do siebie przylgnęliśmy, że tylko zapłacony z góry miesiąc w hotelu przemieszkałem, a ….przeniosłem się do niego, co oprócz przyjemnego towarzystwa, dogadzało to bardziej mojej kieszeni. Z mieszkanie bowiem, złożone z dwóch pokojów i poddasza dla służącego, płaciłem połowę – 15 złotych miesięcznie, służącemu 5 złotych, a z dobre, choć skromne obiady 40 złotych, a gdy w spółce na herbatę, bułki, serdelki itp. Dodawałem jeszcze 40 złotych, to całe utrzymanie kosztowało mnie 100 złotych czyli 15 rub.
Godziny poza biurowe, spędzałem przeważnie w towarzystwie Wyrzykowskiego lub Kruczkowskiego, gdy zaś więcej znajomości się porobiło, bardzo wesoło czas nam schodził na wycieczkach do ogrodów i zakładów poza miejskich, na grze w bilard, a raz na tydzień zawsze o kogoś na kartach, po bardzo umiarkowanych cenach. Raz tylko u jednego z członków Tow. Kredytowego, Kisielewskiego, z okazji jego imienin, po niezwykłej libacji, rozwinął się hazard, a mnie tak szczęście przysłużyło, że wygrałem około 400 złotych, z których połowę musiałem poświęcić na fundę zaraz rano, po wyjściu z imienin. Podobnej gry już więcej nie było, lecz pijatyki węgrzynem od czasu do czasu się przytrafiały.
Wyjątkowa też była libacja na pożegnanie prezesa, który wyjeżdżał statkiem do Gdańska i Londynu. Zaprosił on dużo osób i wszystkich urzędników do siebie na śniadanie, gdzie już średnio popito, a potem odprowadziliśmy go wszyscy na przystań, gdzie przez radców, były już przygotowane całe szeregi butelek węgrzyna. Zaczęto zdrowie na szczęśliwą drogę kielichem, w który wchodziło półtorej beczki wina. Ile takich wypito, nikt pewnie nie wiedział, bo nikt trzeźwy z tej kompanji nie wyszedł, a był wypadek, że sędzia Trybunału, schodząc ze statku wpadł do wody, lecz bez niebezpieczeństwa, a kąpiel pewnie mu dobrze zrobiła. I kapitan statku hojnie częstowany, też swego ucierpiał, a statek zamiast pół godziny jak zwykle, przeszło trzy godziny stał, pomimo nawoływania sternika i złogi.
Wesoło więc było bardzo w owe czasy w Płocku, które przyszło mi tam spędzić na początku mojej w świat wyprawy. W końcu września już dowiadujemy się, że za przykładem Płocka organizuje się podobne domy zleceń w Kaliszu, Lublinie Hrubieniowie i w Aleksowie pod Kownem. Prezes Jackowski odbiera co dzień obszerne korespondencje z prośbą o objaśnienia i informacje i wskazówki, a jednocześnie i rekomendacje osób kwalifikujących się do objęcia posad w nowo organizujących się instytucjach. Zawaleni zaś byliśmy wszyscy przepisywaniem na kilka rąk rozmaitych instrukcji i szematów. W Aleksowie, przedmieściu Kowna, na lewym brzegu Niemna, zorganizował się Dom Zleceń Rolników Nadniemeńskich pod firmą Bracia Gawrońscy, Skarzyński i Ska.
Inicjatorem, organizatorem, wykonawcą projektu i w ogóle wszystkim w tej sprawie był Skarżyński. Gawrońscy zaś jako najbogatsi obywatele w ziemi Augustowskiej, dali tylko pomoc materialną przedsięwzięcia. Skarzyński ten imieniem Djoizy, był synem obywatela z Sejneńskiego, po ukończeniu gimnazjum w Suwalakch, uczęszczał na uniwersytet w Królewcu, który ukończywszy z tytułem doktora praw, powrócił do kraju, a było to w r. 1846, roku spisków i sprzysiężeń do gotującego się na całym obszarze Polski powstania.
Pełen patriotycznych uczuć młodzieniec, prędko zaciągnął się w szeregi działaczy, lecz jeszcze prędzej z bratem starszym Onufrym, został aresztowaniu. W Cytadelach Warszawy i Wilna, przez trzy lata ciężkie przechodził katusze, a w końcu skazani zostali do katorżnych robót w gub.Irkuckiej, skąd jak wielu innych zesłańców powrócili dopiero po wzięciu Sewastopola przez Francuzów, po samobójstwie Mikołaja I i wstąpieniu na tron Aleksandra II, któremu Napoleon III w warunkach pokoju, między innymi postawił warunek, uwolnienie wszystkich więźniów i zesłańców politycznych.
Młodzi Skarzyńscy, styrani na ciele, lecz ani trochę nie złamani na duchu, powrócili na łono rodziny. Starszy jął się roli, wyręczając zgrzybiałego i znękanego trzyletnia tęsknotą za synami ojca, młodszy zaś Dionizy, pełen wzniosłych i patriotycznych ideałów, podążył w szerszy świat do Warszawy, gdzie prędko dał się poznać, jako człowiek wykształcenia wyższego, serca dla kraju wylewnego i niepośledniego talentu krasomówczego Na ogólnych też posiedzeniach Towarzystwa Rolniczego w kwestiach społeczno-ekonomicznych zasłynął porywającą mową i doskonałą znajomością omawianych spraw. Duża rozgłosu narobiła jego mowa przeciwko margrabiemu Wielopolskiemu. W sprawie biblioteki Świdzinskich.
Ten to Skarzyński właśnie zapoczątkował Dom Zleceń właśnie w Aleksowie, mając na widoku nie same tylko względy ekonomiczne dla danej okolicy kraju, lecz także dalsze widoki zbliżenia się i wspólnej pracy z braćmi Litwinami poza Niemcem. Znalazłszy poparcie w bogatych Gawronskich, kolegów wprawdzie z uniwersytetu, lecz innego pokroju ludzi, a także zamożniejszych obywateli, prędko zebrał potrzebny kapitał akcyjny na założenie instytucji, którą zorganizował i jako szef jej przewodził.
W miesiącu październiku przybył on do Płocka, w celu zasięgnięcia wiele od prezesa Jackowskiego informacji i rekrutowania sobie odpowiedniego do pracy personelu. Zastawszy tu kolegę z zesłania Kozerskiego, ofiarował mu posadę prokurenta, zarazem kasjera z pensją 75 rbl. Miesięcznie z mieszkaniem, a za przedstawieniem prezesa Jackowskiego, mnie zaproponował posadę buchaltera i korespondenta niemieckiego w jednej osobie, z pensją 50 rubli i także mieszkaniem.
Jak na owe czasy, okrągło właśnie pięćdziesiąt lat temu, były to honoraria dość poważne, to też nie był co się namyślać z przyjęciem tej propozycji, gdyby nie oddalenie o jakieś 70 mil od rodziców, wobec ówczesnej nader utrudnionej komunikacji. Ostateczną więc decyzje moja odwlekałem, aż odbiorę w tej sprawie od rodziców odpowiedź. Tak rodzice jak i wuj Leśniowski, u którego mieszkali, odpowiedzieli mi, że jakkolwiek przykre będzie rozłączenie się z nimi może na długo, to widzą dla mnie warunki bardzo korzystne, abym zrobioną mi propozycje przyjął.
Natychmiast też po odebraniu tej odpowiedzi, napisałem do Skarzyńskiego do Warszawy, że zamówienie przyjmuję. Niebawem otrzymałem od niego formalną umowę, z poleceniem, abym co prędzej do A. przyjeżdżał , na pierwsze koszty podróży zaasygnował mi do prezesa Jackowskiego Rbl. 15, a nadto upoważnił, abym w Warszawie w Domu Komisarnym A.Rotkiewicza wziął sobie na koszty podróży, ile będę potrzebował. Zabrałem się tedy do odwrotu z Płocka z żalem i moim i kolegów, zwłaszcza Wyrzykowskiego i Kruczkowskiego, a ponieważ rzecz prosta nie mogłem wyjechać w tak dalekie strony bez pożegnania się z rodzicami, musiałem więc podróż obrócić znów rzemiennym dyszlem w Sieradzkie.
Pierwszą stację obrałem sobie u Starzyńskiego w …. O dwie mile od Płocka, skąd furmankę nająć musiałem. W dzień naznaczony, a było to już w początkach listopada, konie zamówiłem na 11, lecz tu mnie spotkała niespodzianka, gdyż za inicjatywą Wyrzykowskiego przygotowano dla mnie pożegnalne śniadanie, które tak długo się przeciągnęło i do takiego stanu całe towarzystwo doprowadziło, że tego dnia wyjechać nie mogłem. Na drugi dzień konie o 11 zaszły i powtórzyło się coś podobnego, lecz w skromniejszych rozmiarach, tak że około czwartej po południu mogłem wyjechać, żegnany serdecznie przez wszystkich, z którymi w ciągu czteromiesięcznego pobytu w Płocku, miałem sposobność żyć bliżej – i zostawiając dobrą pamięć o sobie, a wyjeżdżając z Płocka, jak najmilsze wspomnienia. Wieczorem stanąłem u Skarzyńskich i naturalnie przenocowałem, a choć na dłużej zapraszany, na drugi dzień odesłano mnie pod Krośniewica do Ruszwanowskiego, który znów po przenocowaniu, przekazał mnie do Parczewskich pod Kłodawę. Ci już odesłali mnie o sześć mil drogi do rodziców do Dzierzązny pod Wartę.
Tu naturalnie przede wszystkim wypadało mi odwiedzić we Wołyniu pana Karola Mniewskiego, u którego naturalnie jak zwykle u niego, upić się musiałem, a potem już bez zwłoki wybierać się do Warszawy i dalej na Litwę. Pierwszy to raz przyszło mi oddalać się od rodziców i rodziny tak daleko, bez widoków prędkiego zobaczenia się, Rzewne też było pożegnanie z rodzicami, babką jeszcze wówczas żyjącą, wujem Leśniowskim, ciotką Domanowską, Helenką dziś Bielińską. Nie skończyło się to pożegnanie w Dzierzązny, bo wszyscy, oprócz babki, odprowadzili mnie na pocztę do Sieradza, skąd już pocztą jechać mi wypadało na pociąg kolei do Rokicin, bo w Łodzi wówczas kolei nie było.
Tu w Sieradzu sławnym na owe czasy z pijatyk, znaleźli się przypadkiem znajomi a nawet dwóch moich kolegów szkolnych K. i D. a gdy się dowiedzieli, że tak daleko i na dłużej wyjeżdżam mieli okazję do owacyjnego mnie pożegnania licznymi wiwatami. Złożyło się więc karygodne pijaństwo, trwające kilka godzin tak dalece, że karetę pocztowa dwie godziny przetrzymywano, tak że na pociąg się spóźniłem i znów niepotrzebnie w Rokicinach na następny pociąg czekać musiałem. Wyspawszy się znakomicie w wagonie drugiej klasy, bo trzecią się nie jeździło, na drugi dzień przed południem stanąłem w Warszawie.
Tu pierwszą rzeczą było zaopatrzeć się w fundusze , a więc z Hotelu Polskiego na Długiej, gdzie stanąłem, udałem się blisko na Miodową do kantoru komisowego A.Radkiewicza, gdzie po wylegitymowaniu się, wypłacono mi na konto podróży 75 rbl. Zaraz potem udałem się na pocztę gdzie dowiedziałem się, że do karetki kursującej po trakcie petersburskim do Kowna, trzeba zamówić sobie miejsce na kilka dni naprzód, bo ruch na tej linij był olbrzymi, a kareta więcej niż 15 osób nie zabierała. Zarezerwowano mi więc miejsce w środku karety za trzy dni. Następnie potrzebowałem się zaopatrzyć trochę w garderobę, u krawca wiec Towiakiewicza na Długiej kupiłem sobie garnitur, który na trzeci dzień punktualnie mi wykończono. Krawiec ten też mając miarę przysłał mi na zamówienie listowne , różne części ubrania do…… i nigdy poprawek nie wymagające.
Tak się urządziwszy, miałem dość czasu wolnego na odszukanie wielu znajomych, o których wiedziałem, że są w Warszawie. Naprzód więc przyłapałem Prz., który właśnie w ówczesnej Akademij Medycznej składał doktorski egzamin, z celem otrzymania przy tejże Akademii, katedry fizjologji. Z nim odnaleźliśmy Bolesława Dehnela (?) kolegę szkolnego, który był sekretarzem w Zborze Ewangelicko-Augsburskim i należał do czynnych działaczy ówczesnego ruchu politycznego. On zapoznał nas z towarzyszami ruchu, poetą Włodzimierzem Wolskim i głośnym Jurgensem, który umarł w Cytadeli Warszawskiej – i innymi. (O Włodzimierzu Wolskim pisze encyklopedia: urodzony w 1824 r. w Serocku, zmarl w 1882 r. w Brukseli. Poeta, powieściopisarz. Członek Cyganerii warszawskiej. W latach 1861-62 uczestniczył w manifestacjach patriotycznych. Od 1864 r. przebywał na emigracji). ( O Jurgensie czytamy w encyklopedii: urodzony w 1827 r .w Płocku, zmarł w 1863r. w warszawie. Działacz polityczny, przywódca ugrupowania liberalnej burżuazji warszawskiej w latach 1858-61. Syn rzemieślnika. Kierował zorganizowaną przez siebie grupą inteligencji warszawskiej tzw. Millenerami. Przeciwny konspiracji i zbrojnemu powstaniu, które odkładał w dalszą przyszłość. Aresztowany w 1863 r. – zmarł w Cytadeli”).
Te kilka dni spędzonych w Warszawie w takim towarzystwie, silne na mnie zrobiło wrażenie. Obok wesołych bardzo posiedzeń w różnych knajpkach, w mieszkaniu Wolskiego, wtajemniczony zostałem w cały ruch ówczesny. Oryginalne zaś było to Wolskiego mieszkanie, na czwartym piętrze pałacu Zamoyskiego Andrzeja, później w powstaniu skonfiskowanego, naprzeciwko Kopernika. Przyszliśmy do niego z P. i Dehnelem o 11 rano i zastaliśmy go jeszcze śpiącego na szezlągu bez nóg, okrytego płaszczem czarnym, modnym wówczas, tak nazwanym hiszpańskim. Oprócz tego w pokoju, było tylko krzesło o trzech nogach, miednica gliniana i także dzbanek. Na krzesełku wisiały spodnie, a obok mocno zdezelowane buty. Na mnie i na P. widok takiego ubóstwa dziwne zrobił wrażenie. Lecz Demel w najlepszym humorze budzi śpiącego poetę, który zrywa się i bynajmniej nie zażenowany naszym przybyciem, prosi abyśmy zaczekali, a on prędko się ubierze. Rzeczywiste prędko to ubranie się odbyło, bo wciągnął buty i spodnie, opłukał twarz nad miednicą, bez kamizelki i żakieta, zarzucił swój długi płaszcz, zmiętoszonym filcowym kapeluszem nakrył rozczochrana głowę i już był gotów. Mieszkań takich jak Wolskiego, było na czwartym piętrze kilkanaście, obsługiwanych przez starego wiarusa, a nigdy nie zamykanych, bo do okradzenia nic w nich nie było. Zajmowała je młodzież, która tylko potrzebowała się wylegitymować co do osoby, przed administratorem pałacu, a opłatę komornego pozostawiał hrabia Andrzej dobrej woli lokatorów.
Opuściwszy ten przybytek biedy, lecz jednocześnie wesołości i dobrego humoru, zaprosiłem całą czwórkę, do restauracji naprzeciwko, gdzie spożyliśmy – my trzej drugie, a Wolski pierwsze, lecz w takiej postaci jak nasze – śniadanie. Przeciągnęło się ono długo, bo do wieczora, a z towarzystwa tego najmilsze zachowałem sobie wspomnienia. Dohnala i Wolskiego już od tej chwili nie widziałem. Pierwszy z nich był za czasów Wielopolskiego, wysłany na wygnanie do guberni Augustowskiej, a z wybuchem powstania, zginął w pierwszej potyczce, w lasach, o kilka mil od….. Wolski zaś, przed powstaniem jeszcze, zmuszony był emigrować za granicę i zamieszkał w Brukseli, gdzie umarł w 1881 r.
Na drugi dzień odwiedziłem kilka znajomych mi domów, a trzeciego dnia zapakowany, o godz. 2 po południu wsiadłem do olbrzymiej na 15 osób karety pocztowej, w pięć koni zaprzężonej. Pomimo, że miejsce w niej trzeba było na trzy dni naprzód zamawiać, tak się złożyło, że mieściłem tylko wewnątrz karety, dwóch towarzyszów podróży. Po krótkim o 12 śniadaniu, P i inni znajomi, odprowadzili mnie i zaopatrzyli na drogę wybornymi owocami. Dzień był pochmurny, zimny a na ulicach i na szosie, błoto nie do przebycia. Jednym z towarzyszów był Żyd jakiś obskurny, jadący tylko do Pułtuska. Drugim zaś cudzoziemiec, w daleką widać udający się podróż, bo całą górę karety założono jego kuframi, a wokół siebie miał jeszcze walizkę, palto podbite lekkim futerkiem i olbrzymie futro szopowe. Ja zaś tylko w palcie watowanym, miałem płaszcz lekki od deszczu.
Towarzysz ten widocznie był spragniony rozmowy, bo gdyśmy wyjechali z Pragę, zaczepił mnie po francusku, zapytaniem dokąd jadę. Gdym mu w kilku słowach odpowiedział, że do Kowna, lecz jednocześnie, że po francusku bardzo słabo mówię, przemówił po niemiecku. W tym też, choć wstrętnym języku, rozpoczęliśmy ożywiona rozmowę, w której dowiedziałem się, że jest Alzatczykiem, z nadreńskich prowincji, nie dziw więc, że dwoma językami płynnie mówił. Podróżował on, jako ajent fabryki obić papierowych, których próby woził w owych licznych kufrach. Nim się jeszcze zrobiła noc, pić mi się zachciało, siągnąłem więc do moich jabłek i gruszek i naturalnie poczęstowałem towarzysza, co on bardzo uprzejmie przyjął i tak gawędząc, cały zapas owoców spożyliśmy, gdyśmy stanęli o godz. 7 wieczór w Pułtusku.
To był postój godzinny , przeznaczony na obiad. Udaliśmy się więc do restauracji, dość porządnej, obok poczty i zarządzili porcje mięsiwa, po spożyciu których pan Hober, bo tak mi się zaprezentował, pyta mnie jakie będę pił wino. Gdym mu odmówił tak mnie serdecznie……, że poczęstunek ten przyjąć musiałem i całą butelkę czerwonego, prędko wysuszyliśmy. Gdy zaś przyszło do zapłaty, pan Hober nie chciał słyszeć, żebym ja miał za co płacić – zapłacił za picie i jedzenie, co ja przyjąłem w tem przewidywaniu, że na pozostałych postojach będę mógł się zrewanżować. Najedzeni i napici, wsiedliśmy już teraz tylko we dwóch do karety i zaraz pomyśleliśmy o urządzeniu sobie wygodnego spania i położyli. Ja zawinąłem się w mój płaszcz, lecz jeszcze dobrze nie zasnąłem, gdy uczułem jak mnie mój towarzysz swoimi szopami okrywa i otula. Nie miałem słów na podziękowanie mu za tę troskliwość.
Nad ranem, kiedy dniało, stanęliśmy w Łomży, gdzie dano nam czas na śniadanie. Tuż koło poczty była okazała cukiernia S… dokąd udaliśmy się na kawę. I tu znów miałem sprzeczkę z moim towarzyszem o zapłatę, w której znów ustąpić musiałem. Nad wieczorem stanęliśmy z wielkim trudem w Suwałkach, bo ciężką karetę pięć koni ledwo wyciągnęło ze śniegu, który od Łomży począwszy obficie sypał. Tu już zawziąłem się, że ja towarzysza ugaszczać będę, lecz na nic się zdało moje postanowienie, bo Hober tak mi logicznie wykładał racje i moje położenie materialne i dowodził, że jesteśmy kolegami w zawodzie handlowym, dla czego ja wcale przyznać się nie chciałem, że w końcu przekonał mnie, a raczej uprosił, aby mógł mnie częstować. Zasiedliśmy więc do porządnej kolacji z winem, w jednym możliwym zakładzie w Suwałkach, także S, połączonego z cukiernią.
Późnym wieczorem wyjechaliśmy stąd , lecz już nie karetą, a sankami. I tą właśnie lokomocją, ledwo o świcie dojechaliśmy do Wejher, ostatniej stacji przed Kownem, celem naszej podróży, o 12 mil od S… odległej. Tu spotkała nas niespodzianka, bo powiedziano nam, że na dalszą drogę będziemy musieli czekać kilka godzin, bo wszystkie konie są w rozgonie. Nie było rady – czekać trzeba było. Udaliśmy się więc do zajazdu, naprzeciw poczty, gdzie zastaliśmy już więcej osób z innych traktów, oczekujących i raczących się herbatą, z olbrzymiego jak kocioł lokomotywy, samowara. Wkrótce usłyszeliśmy dzwonek pocztowy, poczty kowieńskiej i niebawem wszedł do zadymionej sali, wysoki – przystojny –z blond zarostem, mężczyzna, w bobrowe furto otulony. Towarzyszył mu konduktor pocztowy. Od tego ostatniego dowiedziawszy się nowoprzybyły, że także dłużej czekać mu wypadnie – choć przyjechał extra pocztą – rozebrał się z futra – obejrzał po obecnych i przysiadł się do stolika, przez nas dwóch zajętego. Kazał sobie podać herbaty i niebawem – niechcący nawiązała się między nami rozmowa wielojęzyczna, bo porozumiewaliśmy się w trzech językach – po polsku – po francusku i niemiecku. Gdy czekanie nasze przeciągało się na godziny – w dłuższej pogawędce, zamieniliśmy z sobą nasze nazwiska. Dowiedzieliśmy się, że ten przygodny towarzysz był hrabia Michał Tyszkiewicz, a jechał za granicę. Moją osoba szczególnie się zainteresował, gdy…”

I w tym miejscu, w połowie zdania, kończą się zapiski pamiętnika pra-dziadka. Wrócę jednak wstecz i przepiszę ten fragment pamiętnika, który pominęłam, a który dotyczy wuja Leśniowskiego. To również dotyczy naszej rodziny.

„ Muszę też tu zaznajomić was z ówczesnym położeniem wuja, które na nasze stosunki wpływ znaczny wywierało. Dopóki wuj był wdowcem po drugiej żonie i ojcem tylko Helenki, babka z nią mieszkała przy wuju w Glinnie, także dzierżawie urzędowej pod Wartą, ciotka zaś Domanowska z dwojgiem dzieci Kocią i Józiem, u nas w Zagorzenie. Nareszcie wuj postanowił ożenić się trzeci raz i wyszukał sobie trzydziestokilkuletnią już, nie ładną, lecz bardzo poczciwą osobę, pannę Wężyk w Bełdowie i miał na widoku otrzymać z nią niezły na owe czasy posag 9000 złotych. Jako też po ślubie, posag ten otrzymał, a za ten fundusz kupił majątek Gawłowice niedaleko Warty.
Tam zaraz po ślubie państwo młodzi się przenieśli, a gdy w następstwie wujenka spodziewała się pierwszej słabości, babka z Helenką przyjechały do nas i już tam aż do śmierci wujenki w 1857 r pozostały. Wujenka nie życzyła ich mieć przy sobie. Zniechęciła się zaś do Helenki, bez jej winy, dlatego Helenka miała pod opiekuna prawnego w osobie radcy Załuskowskiego, który był obowiązany strzec jej majątku, aby nie był uroniony, a był on w ręku jej ojca. Gdy więc wuj kupował Gawłowice, Załuskowski przypilnował wuja, aby należny Helence fundusz, po jej matce ( ok. 24ooo złotych) na jej rzecz zadysponował, co też wuj pod naciskiem racji Załuskowskiego, bez wiedzy żony obecnej, zrobił.
Dowiedziawszy się wszakże o tem brat żony śp. Jan Wężyk, który miał z tego powodu ostrą z wujem rozprawę, rzecz wszakże nie była już do odrobienia, bo Helence kilka jeszcze lat do pełnoletniości brakowało. Wujenka więc, słuszna poniekąd miała pretensję. O to, że z jej majątku otrzymuje posag pasierbica i z tego powodu jej znienawidziła i przy sobie trzymać jej nie życzyła. Babce też jakoś przy synowej nie było wygodnie, razem więc z Helenką zjechała do nas do Zagorzyna i tam już mieszkały aż do końca naszej tam egzystencji.
Gdy też wujostwu dzieci sypać się zaczęły, a matka słabowita, zachodem koło nich się wyczerpywała, po jednemu lub po dwoje, niby to do babci na pobyt odsyłano, z czego naturalnie babka rada bardzo była. Najdłużej bo po roku i dwa chowała się u nas ciotka Felisia, a i wuj Józef po kilka miesięcy przebywał. Było więc u nas dworno.
Nareszcie w 1856 r wujenka umarła w Dzierzęzny. Na eksportację zwłok przyjechali moi rodzice ze mną, na pogrzeb zaś jechać nie mogli , ja wiec tylko z wujem i wszystkimi dziećmi powieźliśmy ciało do Bełdowa, gdzie też pochowana została. Po pogrzebie stara pani Wężykowa zatrzymała u siebie na stałe dziewczęta tj. Balbinę, później Szumowską, Felisie i Michasię, chłopcy zaś wrócili z ojcem do Dzierzęzny, bo już wtedy zaczęli się do szkól przygotowywać. Wówczas to dopiero dla zajęcia się domem, zjechały do wuja babka i ciotka Domanowska. Helenka zaś została pod opieką mojej matki, która ją też prawdziwie po macierzyńsku kochała i nią się zajmowała.
Widzicie więc z tego, że wuj dając nam przytułek i oparcie u siebie w Dzierzęzny, z najlepszego wprawdzie serca, bo rzeczywiście złote miał serce, wywdzięczał nam się tylko za wszystko, co rodzice moi dla niego i jego dzieci robili – bo taka też była wówczas miłość między rodzeństwem, a jaką wam zawsze zalecałem i zalecać dosyć nie mogę.”.

I to już cały pamiętnik. Szkoda, bo czyta go się jak cudowna bajkę.